leżę i pachnę

leżę i pachnę

piątek, 14 września 2018

mały donos

Już dawno po wakacjach a u mnie na blogu wciąż króluje pifko i czytadełko  na tarasie.
Najwyższy czas  zmienić fotkę i trochę podonosić. Działo się tak wiele, że nie sposób donieść o wszystkim. Więc natenczas pokrótce.

Dwa tygodnie urlopu minęły jak sen jaki złoty. W harmonii zapracowania z  wypoczywaniem po harówie. To był naprawdę dobry czas i wcale nie żałuję, że nie wyjechaliśmy na urlop gdzieś w świat. No może trochę mi żal, bo niezmiennie mnie ciągnie tam gdzie mnie jeszcze nie było. Oraz nieustająco tęsknie za tymi miejscami, które wspominam z rozrzewnieniem.
Ale przecież nie o tym miałam.
Trzeci tydzień to był koszmar.  Początek kolejnej trudnej i bolesnej drogi, na jaką wkroczyliśmy z Mareczkiem. To właśnie z powodu tego co się stało znowu zamilkłam na długo. Zaczęło się od choroby naszej suni, ostrej leukocytozy, które skończyła się niemal zejściem naszego cielątka ze świata tego. Na szczęście tak się nie stało, przeżyła, i przemogła kryzys po naszpikowaniu jej wielką ilością zastrzyków z antybiotykami. Niestety, w trakcie leczenia, po kompleksowych badaniach i prześwietleniach okazało się, że nasza psina ma raka. Na dzień dzisiejszy guzy kwalifikują się do operacyjnego usunięcia, ale jest ich  naprawdę sporo, co  najmniej kilka, więc leczenie będzie bardzo długie i bolesne. Rokowania nie są optymistyczne.
Ostatnie  ustalenia z lekarzami Żuni są takie, że najprawdopodobnie we wtorek psina będzie operowana po raz pierwszy. Zobaczymy czy wyniki badań dadzą zielone światło tym planom.

Ci co nie mają i nie kochają swoich pupili pewnie teraz nie pojmą co czuję. Umieram ze strachu o moją sunię.  Jestem przerażona i nie mogę sobie znaleźć miejsca. Trzymajcie kciuki proszę.





Nie tracę nadziei i wiary, że i ta smutna historia w naszym życiu skończy się happy andem i nasza sunia będzie przy nas jeszcze długie lata. Zdrowa i szczęśliwa dożyje lat sędziwych.


wtorek, 7 sierpnia 2018

urlop


Niech Was nie zmyli zdjątko. Fotka dodana do posta wcale nie odzwierciedla charakteru mego wypoczywania od pracy. Chociaż ...może trochę:) Z racji tego, że zimne pifko stoi, a apetyczna książką leży na palecie udającej stół, która to z kolei położona jest na  piekielnie hałaśliwej maszynie zwanej zagęszczarką.:)

Fakt, mam właśnie urlop, w sensie wolność od harówy zawodowej. Lecz nie jest to jednoznaczne z wolnością od harówy przydomowej. Ciągle zapierniczam i znowu cierpię na permanentny brak wolnego czasu. Nie dodam jednak  smutnego słowa NIESTETY, bo to jest  najczęściej ten rodzaj zapracowania jaki uwielbiam. :)

Bo zajętość jaka jest teraz moim udziałem to spełnienie moich pragnień. Realizuję oto swoje plany. Które są rozliczne. Nader. Do tego stopnia, że już  na początku urlopu wiem, że jeśli uda mi  się wypełnić plan urlopowy choćby w 10% to  będzie mój wielki sukces.

Gdyż czego to ja nie zamierzam zrobić w ten urlop !:)Właśnie, prościej będzie napisać czego nie zamierzam. Wyjechać w ciepłe kraje na dłużej. Nie mamy na to funduszy ni czasu:(

Ogólnie całokształt zajęć zaplanowanych na urlop można określić jednym zdaniem.
Chcę zrobić wielkie, generalne porządki. I w życiu i w domu.

Oraz zająć się przyjemnościami, na które brakowało mi czasu w dni pracujące.
Moje rozliczne hobby czekają, aż się do nich dobiorą me rączki stęsknione.:)


Oraz...  no tak..... planuję  wypocząć:) w tak zwanym międzyczasie:))
W czym pomagają mi dłuższe chwile relaksu w rodzaju tych uwiecznionych na zdjęciu.

Mam nadzieję, że znajdę czas bym Wam o wszystkim podonosić:))





niedziela, 1 lipca 2018

mydło i powidło

czyli  donos skumulowany.

Znowu milczałam długo. Kuźwa:( Dlategotyż  do opowiadania trochę mam. Dlatego tyż tematyka donosów różnorodna. Nader. Niby nic ekstra super intrygującego do napisania nie mam. Co się działo ekscytujące jest tak, szczególnie w retrospekcji, jak opis imienin cioci Zosi i fotorelacja z tego co postawiła na stół do wyżerki. no smacznie i apetycznie, ale dupy nie urywa:)

Więc...
Zacznę może od najciekawszego. Żeby me drogie czytaczki nie przysnęły  już na wstępie. Od wyprawy na kajaki.. O dziwo udała się bardzo. W Zwierzyńcu roztoczańskim, ku wielkiej mej radości dzikie tłumy turystów nie dawały się we znaki. Tak samo jak liczne towarzystwo. Dało się wytrzymać wszystkie wyskoki rozbrykanej młodzieży i dziatwy. Nie nasza osobista ta czereda, więc luzik. Nie my ich wychowywać musimy:) To samo dotyczy tych dorosłych, którym by się przydały lekcje kultury i wychowania do życia wśród ludzi:) Dało się nawet przeżyć warunki noclegowe i żarełko serwowane w zwierzynieckich jadłopodajniach. Żaden grzyb ani salmonella nas nie dopadła:) 

Wypaliło to co było dla mnie najważniejsze:)Na rzece było wspaniale. Pogoda bardzo dopisała.  Żar lal się z nieba, owszem, ale na wodzie upał tak nie doskwiera.  Ludzi dużo, ale tłok nie dawał się we znaki. Płynęło się... płynnie ( hehe). Wybraliśmy trasę mniej uczęszczaną, trudniejszą, więc na rzece był luz.  Gdyby nie mały balast w osobie małżonka roztomiłego  wspominałabym ten spływ tylko wydając z siebie pełne zachwytu ochy i achy. Przez Mareczka doszły też zrezygnowane echy. Niestety, tym razem nie udało mi się płynąć w jedynce i ten wnerwiający facet za mną w łódce psuł mi nastrój ciągłym wymądrzaniem się, robieniem uwag i  zgrywaniem "miszcza" kajakarstwa. Wszystko w przerwach pomiędzy zaciąganiem się papierosami i dudlaniem piwska. Na szczęście gdzieś w połowie trasy udało mi się zmienić partnera. Żeby tak można było w mig i bezboleśnie  czynić w życiu:) Dalej popłynęliśmy ze szwagrem Marka, a zaszczyt pływania z braciszkiem przypadł  jego siostrze rodzonej. Jak się okazało ten odcinek był dla obojga wielką niezapomnianą przygodą:) Która doprowadziła do dwóch wywrotek na odcinku kilku kilometrów:) Przy kolejnym postoju nastąpiła więc druga wymiana partnerów. Chociaż Mareczek mnie po rękach całował, tym razem popłynęłam z jego siostrą, żeby udowodnić niedowiarkom, że ich "wypadki"to nie wina wyjątkowo wywrotnego kajaka, jak twierdziła Gonia, ani beznadziejnej partnerki, jak uważał Marek. Rzecz jasna do następnego postoju dotarłyśmy zgodnie i bez szwanku.
Ja niemal w euforii, bo mój balast siedział cicho i potulnie i nie rozrabiał jak pijany zając.
        Powiadam wam:) Kajakarstwo to jest ten rodzaj aktywnego wypoczynku, który lubię najbardziej. Nic nie sprawia mi takiej frajdy jak wiosłowanie. Kocham to: )Ubóstwiam:) I nigdy nie marnuję okazji na wywijanie wiosłem:)I nie straszne mi żadne towarzystwo, ani warunki pogodowe. Byle płynąć. Był nawet taki czas, kiedy zapragnęłam zachłannie posiadać własny kajak, by w każdą wolną chwilę móc jeździć nad wodę i pływać, pływać:) Na szczęście przeszło mi, po głębokim namyśle. Tak naprawdę tych wolnych chwil zebrałoby się w sumie kilka w roku. Pewnie nie więcej. Się nie opłaca.
To tyle w temacie kajaków. Zdjęć nie przedstawię, bo na kajakach nie robię. Boję się, że zamoczę sprzęt foto. Nawet telefonu na spływ nie biorę. Z tej samej przyczyny.

Po kajakach nastał ukochany przeze mnie okres owocowy.
Jestem zapamiętałym owocożercą i ten czas wspominam z rozrzewnieniem.
Chociaż wiązał się z dodatkową pracą. Nie tylko z rwaniem owoców, ale i z ich przetwórstwem. I wcale nie mam na myśli przeróbki świeżych owoców w przewodzie pokarmowym. Nawet ja, nie pożarłabym  wszystkiego co kupiliśmy i zerwaliśmy z naszej czereśni.:)



Najpierw dojrzewały truskawki,  potem czereśnie. W końcu przyszedł czas przetwórstwa jagódek:) Co prawda innego rodzaju, nie tych czarnych, leśnych borówek, a kamczackich, z jagodowej plantacji.



Mamy już więc zamrażarkę i spiżarnię pełną musu i dżemu truskawkowego, dżemu i konfitur z czereśni i wreszcie musu i konfitur z jagódek kamczackich. Wszystkich specjałów po trochu. Jak to Marek powiada, zrobiliśmy ( małżonek zakręcał słoiki) tego całkiem sporo. Przy dżemie z czereśni pomagała Teściówka, która wpadła w czereśniowy amok, najpierw czyniąc akrobacje nadrzewne przy rwaniu, a potem przerabiając  owoce  w ilościach hurtowych:)
Dużo było przy tym pracy i babraniny, ale w kwestii przetworów jestem tradycjonalistką do bólu. Kupcze słodkości ze słoików nijak się mają do tych własnej roboty. Takie na przykład domowe konfitury. Trzy dni  smażenia, ale jaki efekt. Ambrozja:)

Mam nadzieję, że to nie koniec sezonu na owoce.:))Marzą mi się soki malinowe i powidła śliwkowe i jabłkowe musy :)
no i ślinotoku dostałam:)

Kończę.:)Pora na prawdziwe niebo w gębie, koktail z musu jagodowego, z miodem i maślanką:)


Pozdrawiam, wciąż jeszcze weekendowo:)

poniedziałek, 28 maja 2018

przed weekendem czerwcowym

wspominam ten majowy,

czyli migawki z majówki.



Zebrało mi się na wspomnienia...Ponieważ bo i albowiem gdyż zbliża się z tęsknością wyczekiwany kolejny dłuższy weekend,  który zapowiada się obiecująco. Tym razem będziemy obcować z naturą. Będzie to kontakt w formie aktywnej. Jedziemy na Roztocze.Na kajaki.
Jedyne co mnie lekko niepokoi to fakt, żewyruszamy w nader licznej, niestety niedobranej, więc niedoborowej grupie i w miejsce, które w weekend będzie przeżywać wielkie turystyczne oblężenie.
Nie lubię tłumów, szczególnie na wodzie:(
Nic to... jak będzie czas pokaże. Najważniejsze, że jednak ruszamy dupy z kanapy. Obiecuję, że wycisnę z tego wyjazdu wszystko co w nim najlepsze. Przynajmniej się postaram ze wszystkich sił swoich:)
Poki co, powspominam. Krótko, by Was nie zanudzić. Ani ogromną ilością zdjęć, ani nużącą opowieścią.

Wróciłam myślami i wspomnieniami wspomaganymi fotosami do majówki.

Pierwszy przystanek  wycieczki :
 Świdnica i przepiękny protestancki kościół Pokoju, zabytek wpisany na listę UNESCO. Cudeńko zbudowane w systemie szachulcowym, skromne z zewnątrz, a ociekające barokowym przepychem w środku.


Kościół Pokoju w Świdnicy



Drugi dzień wycieczki to wypad do Drezna.
Mnie osobiście miasto nie powaliło. Głównie dlatego, że nie jestem wielbicielką baroku. Nie lubię tego stylu  w sztuce i architekturze, a Starówka drezdeńska  barokiem stoi.


Widok na Starówkę Drezdeńską 




Wszechobecny barok



Dzień trzeci.
 Jak dla mnie NAJ. Zwiedzanie Miśni i Budziszyna.

Chociaż darowałabym sobie główny punkt programu. Zwiedzanie Muzeum porcelany w Miśni. Dla mnie strata czasu. Ja skupiłabym się na zwiedzaniu samego miasta. Ze szczególnym uwzględnieniem Starego Miasta i Wzgórza Zamkowego. Magicznego i  urokliwego nad wyraz.
Widok na Miśnię ze Wzgórza Zamkowego





Miśnia-w drodze na Stare Miasto

Miśnia

Urokliwe kręte uliczni starej Miśni

i znowu Miśnia- widok na Stare Miasto




Miśnia cd.


Pod koniec dnia Budziszyn.
Miasteczko przepiękne. Szczególnie Stare Miasto i bulwary nad rzeką Sprewą z widokiem na Stare Miasto. Coś przecudnego. Tu z chęcią zostałabym na dłużej.



Budziszyn- Widok na Stare Miasto


cmentarz Serbów Łużyckich w Budziszynie pośród ruin kościoła



Dzień czwarty, ostatni.
Na deserek, w drodze do domku.
Zwiedzanie zamku Czocha.


Zamek Czocha

Zamek Czocha

Na zamku spotkało nas kilka rozczarowań, głównie za sprawą dzikich tłumów zwiedzających. 
Jednak sam obiekt robi  ogromne wrażenie i  mocno polecam odwiedzenie tego miejsca.

Jak widać nie rozgadywałam się.
Krótko i żołnierski był to obchód:)



piątek, 25 maja 2018

szlaban

czyli  embargo na oglądanie telewizji.

Muzą natchniuzą mą  do napisania poniższych wynurzeń i opisania wynaturzeń była v:) Nieporozumieniem związanym z nieprecyzyjnym wyrażaniem się natchniona, przyznam się, że organicznie nie cierpię naszego telepudła.



Dlaczegoż?

Przecież taki piękny, wygięty taki. Elegancko.
I nowoczesny, wielofunkcyjny i bogato wyposażony we wszystkie te funkcje oznaczane literkami i cyframi, o którym znaczeniu najmniejszego pojęcia nie mam.

Dla jakiej przyczyny więc? Ano dla takiej, że oprócz tego, że nie pasuje do klasycznego wystroju wnętrz to psuje nie tylko nastrój pomieszczenia, ale i atmosfery  w domu.

Marek żyć bez telepudła nie może.
I chociaż twierdzi i wygłasza zgodne z prawdą, o zgrozo, deklaracje, że telewizji nie ogląda, to ciągle ma włączony telewizor. Nie zaśnie jak toto nie brzęczy. Kiedy zasypia, co rozpoznaję po przeraźliwym chrapaniu, próbuję cholerstwo wyłączyć spragniona ciszy. Niestety, gdy tylko pudło milknie, M budzi się i z pretensją zapytuje:" co robisz...przecież oglądam." I tak w kółko, niemal noc w noc.
Uzależnienie Marka od oglądania filmów, programów na rozlicznych serwisach jest przerażające. 
Nawet na wakacjach nie może się bez tego obyć.
Moim zdaniem to chore i wcale nie uspokaja mnie fakt, że wiele kobiet,  z którymi o tym rozmawiam, ma z mężem, partnerem, synem(!) podobne przeboje.
Ja nie wiem jak inni obserwujący podobne uzależnienie, ja widzę po Marku, że to go bardzo zmieniło. Na gorsze. Chłopisko ma rozregulowany zegar biologiczny. Nie dosypia, w dzień pokłada się na kanapie i godzinami chrapie, w nocy szlaja się po domu, wyjada z lodówki i kurzy faje za fają narzekając na bezsenność. Mój chłop to telemaniak, z którego pieprzone telepudło wysysa większość energii, z niewielkich już zasobów jakie mu pozostały.

Był taki okres,  doszło do tego, że aby RAZEM spędzać czas miałam wyjście jedyne. Umościć się na swojej kanapie w dziennym i oglądać razem z nim. To była nasza WSPÓLNA rozrywka.

Powiedziałam dość kiedy zauważyłam, że przez podobne praktyki i ja zaczęłam przypominać zwierzę kanapowe. Wieczorne zasiadania na kanapie i wgapianie się w tv weszło mi w nawyk. Seriale, niektóre przyznam świetne na mą zgubę, zaczęły mnie wciągać i wolny czas zabierać. 
No właśnie, kraść mój czas wolny. Którego i tak mam tyle co kot napłakał. Mało,ciągle ZA mało, z dnia na dzień mniej.
Postanowiłam oglądanie rzucić w diabły. Trudno, będę się widywała z mężem przy posiłkach:)))
Postanowiłam mądrze wykorzystywać czas wolny mi dany. Na życie, nie oglądanie cudzego życia.


Telewizji, w sensie programów telewizji publicznej i komercyjnych nie oglądam od bardzo dawna. Czasami z musu, by być w miarę na bieżąco, oglądam newsy na kompie i czytam wiadomości na portalach internetowych. Ale nie robię tego z przyjemnością. Jest coraz gorzej i w polityce i w obyczajówce:( Nie chcę patrzeć na ta ohydę.

Mój kontakt ze światem to najczęściej laptop. Na YouTube oglądam wideoclipy.Bez muzyki nie jestem w stanie egzystować:) Czasami lubię się pośmiać oglądając jakieś zabawne dla mnie skecze. Kabaret Moralnego Niepokoju i Hrabi lubię najbardziej. Z lokalnych, lubelskich kabaretów już chyba wyrosłam. Rzadko bawi mnie Ani Mru Mru, a Smile mnie nigdy nie rozśmieszał.

Ograniczam kontakt z mediami rożnorakimi do minimum.
Na filmy chodzę tylko do kina.
I dobrze mi z tym.




Bardzo dużo czytam.
Zajęłam się tym co lubię robić. 
Mam moc pomysłów i narzekać mogę tylko na jedno.
Mało casu kruca bomba:)

sobota, 19 maja 2018

wielka ucieczka

w świat książek,
czyli powrót mola książkowego.

Był taki czas w moim życiu pozablogowialnym, kiedy czytałam bardzo mało.
 Ja ! Pochłaniacz książek, niezmiennie spragniony lektury, na  permanentnym książkowym głodzie.

Nie miałam na to siły. Dziesięć godzin dziennie ślęczenia przy komputerze robiło swoje i oczy odmawiały współpracy. Ale mózg też. Nie mogłam się skupić na tym co czytałam. Natłok  myśli i problemów zapełniał mi mózgownicę po brzegi, a jednocześnie doprowadzał do tego, że czułam się przy tym przepełnieniu pusta emocjonalnie, wyjałowiona, wyprana z emocji. Zamknięta na pozytywne bodźce. Taka niemoc czytelnicza trwała czas jakiś i mocno mi doskwierała.

Na szczęście mi przeszło.:) Nareszcie:)Wróciłam do tego co kocham robić najbardziej.... znowu czytam. Jak oszalała. Chociaż prawie wszystkie moje książki zalegają teraz w pudłach, zachowałam kilka tomów, które chciałam mieć blisko przy sobie.
Ostatnio zaczytałam się na nowo w Carlosie Ruiz Zafonie. Uwielbiam jego serię o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Zaczarowała mnie. Podobnie jak  pisanie Isabel Allende. Przez ich opowieści  zarywam noce i za dnia chodzę z głową w chmurach.
Ciekawe, bo znam wielu czytelników i czytelniczek, których ich proza nudzi straszliwie. A we mnie powieści Allende i  Zafona poruszają to Coś co tkwi głęboko we mnie.

"Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie."
Carlos Ruiz Zafon "Cień wiatru"



"Opowieść nie ma początku ani końca, ma tylko prowadzące do niej drzwi. Opowieść to niekończący się labirynt słów, obrazów i duchów przywołanych po to, żeby wyjawić nam ukrytą prawdę o nas samych. Opowieść to w ostatecznym rozrachunku rozmowa tego, kto ją pisze, z tym, kto ją czyta, ale narrator może powiedzieć tylko tyle, na ile pozwoli mu warsztat, a czytelnik wyczytać tylko tyle, ile sam ma zapisane w duszy."
Carlos Ruiz Zafon " Labirynt Duchów"





Zdaję sobie sprawę, że książki to moja kolejna ucieczka przed wciąż niewesołą rzeczywistością.  Przed dołami emocjonalnymi, w które popadam. Przed odczuwanymi coraz częściej niezrozumieniem i  emocjonalną samotnością. Tą najgorszą ze wszystkich, samotnością we dwoje, samotnością pośród ludzi.


Ja to wszystko wiem.:) Ale dzięki Ci Boże, dzięki Opatrzności, że znowu mogę w książkach szukać azylu:)


poniedziałek, 7 maja 2018

niedzielne dolce far niente

czyli ciąg dalszy treningu nicnierobienia.

Post dla iw co ma udowodnić, że jednak można  nie robić nic.

Nie wiem czy macie tak jak ja.
Nicnierobić zapamiętale i bez wyrzutów sumienia mogę tylko wtedy gdy jestem na lekowym haju:)
Jak się naćpam leków przeciwbólowych robię się rozkosznie leniwa, ospała i powolna. Wtedy zalegam malowniczo gdzie tylko mogę. Wczoraj, w apogeum tzw. "tych dni"przykleiłam odwłok na leżaczek, na tzw."tarasie w budowie". Leżałam tak sobie niemal dzień cały. Na słoneczku. Wysmarowana grubo kremami z filtrem, by nie spiec raczka i nie zamienić się w wielką skwarkę.

Och jakże było mi błogo i cudownie.
Specyfiki apteczne sprawiły cud podwójny. Pierwszy, że  nie bolało nic co w takich razach daje do wiwatu. Drugi, że znieczuliło nie tylko ciało ale i umysł. Co popadł w zobojętnienie, niemyślenie, bezmyślność wręcz. Pełen błogostan.Tak mi cudnie było wszystko jedno. Tak mi wspaniale nie chciało się nic.

Okoliczności sprzyjały, więc leniłam się na całego.

Czytałam książeczkę, popijałam soczek i koktail z maślanki i musu truskawkowego  wygrzewając stare kości na słoneczku.

Dolce far niente to jest to kobiety drogie:)

Piękne zakończenie weekendu majowego.
Los, Przypadek czy sam Stwórca łaskawe oko na mnie zwróciwszy sprawił, że niedzielę miałam jak z bajki o księżniczce co to leży i pachnie.

To mogła być nagroda  za piątek i sobotę co upłynęły pod znakiem szaleńczej aktywności ponad normę. Kuchennej w piątek i towarzysko-rozrywkowej w sobotę. Powodem był grill, który zorganizowałam dla rodziny i przyjaciół na okoliczność imienin. Z racji prezentów imieninowych od obu Mam w postaci szeleszczących banknotów mus był oraz chęci by się odwdzięczyć. Zaprosić, ugościć i podziękować.
Tak też się stało.
Było miło, wesoło, smacznie. Chichraliśmy się, jedliśmy i piliśmy. Siedzieliśmy na "tarasie" przy płonących świecach długo w noc. Chociaż temperatura mocno spadła i trzeba było towarzystwo pookrywać pledami ciężko było się rozstać. Ale wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć.

Dlatego dzisiaj dzień pracujący i koniec rozrywek towarzyskich i lenistwa koniec .
I do roboty królu złoty...





czwartek, 26 kwietnia 2018

I znowu te listy:)

Tym razem z rodzaju tych jakie się sporządza przed wyjazdem gdzieś tam.

Takie listy lubię. Szczególnie te, na których kompletuję zawartość walizki. Co ze sobą zabrać i w co się odziać podczas wycieczki.
Te, na których wypisuję co jeszcze mam zrobić przed wyjazdem lubię mniej.Ale i te trzeba zrobić by o czymś nie zapomnieć.
Wyjeżdżam jutro na dni cztery. Kierunek} na zachód,  Cel} Drezno. Po drodze Budziszyn i Miśnia. Czyli miejskie klimaty, zwiedzanie zabytków i na deserek Zamek Czocha:)

Cieszę się jak nie wiem co na ten wypad. Chociaż wiem, że nie wypocznę na tej wyprawie. Ale co się napatrzę to moje.Objazdówka zapowiada się cudnie.

Jutro pewnie nie będę miała chwilki by się jeszcze odezwać na blogosferze. Przede mną kompletowanie ekwipunku, prasowanie ciuchów, zakupy,pakowanie się oraz inne przedwyjazdowe "atrakcje". Już zaczynam panikować, że nie zdążę ze wszystkim. Piszę więc teraz.
 Do zobaczenia za kilka dni.
Udanego  długiego weekendu dla Was:)

sobota, 21 kwietnia 2018

o przemianie czarodziejki w czarownicę

czyli w poszukiwaniu endorfin.
Ponieważ ciągle wpadam w doły emocjonalnie, z których, mam wrażenie coraz wolniej i mozolniej wyłażę, to usilnie poszukuję poprawiaczy nastroju i motywatorów do działania. Takich swoich osobistych energizerów.

A że "szukajcie, a znajdziecie"  to znalazłam. Kolejny raz przypomniałam sobie, rychło w czas, że najsilniej energetyzująco działa na mnie  aktywność fizyczna.

Nie ta z rodzaju latania po domu na mopie i odgruzowywania domostwa z obłędem w oczach.

Taka w formie ćwiczeń fizycznych. Tak to ze mną było, że najskuteczniej i najprzyjemniej ćwiczyło mi się za pomocą maszyny zwanej orbitrekiem.  Tak bardzo lubiłam ćwiczenia na nim, że jednego już  zajeździłam do imentu. Mus było nabyć kolejnego. Oczywista po taniości, więc wiem, że i tego za jakiś czas zamęczę. Póki co,  sprzęt zamęcza mnie:)



Nazywa się Orbi i będzie moim najlepszy przyjacielem przez długi czas. BĘDZIE, bo jak na razie jest wrogiem, najgorszym koszmarem. Maszyną tortur, która udowadnia mi jak tylko na nią wlizę i minut kilka poszusuję, że jestem wrakiem człowieka. Moja forma, moja wydolność jest na poziomie piwnicy. Nie parteru.

Jestem niemal w rozpaczy, bo nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Mój pierwszy orbitrek też na początku dawał mi w kość. Ale byłam w stanie utrzymać się na nim o własnych siłach przynajmniej 20 minut. Teraz ledwo wytrzymuję 5 minut na raz. Muszę odpoczywać by ćwiczyć dalej  albo zamieniać Orbiego na inny sprzęt. Nordic walker,  który zwałam ongiś pogardliwie "emeryckim".



 Jestem dętka. Galareta:(


Oj, nie od razu Orbi dostarczy mi endorfin:) Póki co, jest źródłem mojego podłamania i gorzkich myśli. Egzystencjalnych też:)))

Co się ze mną stało? Gdzie się podziała ta dziewczyna, dla której godzina ostrej jazdy na orbitreku to była bułeczka z masełeczkiem. Przystawka, po której te niezmordowane dziewczynisko miało ochotę na więcej ruchu i ćwiczeń.

No wiem.:) Dziewczyna stała się kobietą dojrzałą:) hehe. Babonem ociężałym, z zadyszką.

Matko kochano, jak i kiedy nastąpiła te ekstremalna metamorfoza dziewczyny w babsko ?


Nic to. Nie poddam się.
I zaprzyjaźnię się z nowym Orbim, tak jak z poprzednikiem. I wykorzystam na maksa. Zajeżdżę dziada:)
A o postępach będę donosić. Nic tak nie motywuje do walki jak doping:)


ps... nikisferę odkurzyłam, więc zapraszam:)

niedziela, 15 kwietnia 2018

słowa na niedzielę

Ponieważ  na liście na dziś punktu dosłownie kilka to wszystkie zamiar mam zrealizować.

Jeden z nich o poście niedzielnym traktuje. Co to ma być i niedzielną spowiedzią.

Postanowiłam sobie, że do 12 mam się wyrobić z wszystkimi niemiłymi obowiązkami.
A od południa same przyjemności.
Udało się.
Wyszłam właśnie  spod prysznica, ułożyłam się na kanapie w dziennym  z laptośkiem na kolankach i  zaczynam spowiedź powszechną.  Najsampierw poblablam tu, a dokończę w konfesjonale:) tj. na nikisferze.

Mniemam, że pełna swoboda wypowiedzi i wolny czas mi "język" rozwiążą i "pióro" zaostrzą:)

Swobodnie mi, bo mam wolną chatę:)

Mareczek pojechał nad jezioro z robotą do domku letniskowego klienta. Wziął wędki...więc nie spodziewam się go za szybko. Tak więc  luzik i sporo czasu na dolce vita. Mam plan byczenia się do czasu aż mąż spracowany powróci i mus będzie go nakarmić. Fartownie perspektywa porzucenia leniuchowania na rzecz obierania ziemniorów i wstawiania pieczystego do piekarnika jeszcze odległa:)

Mogię nadawać co mi ślina na język przyniesie.
Więc tego.
Na konikach o listach miało być. Czyli nudny post się zapowiadał. Tak więc krótko tylko by z gęby dupy nie robić. Sporządzam listy by nie zapomnieć. Gdyż mój umysł chaotycznie przeskakuje z tematu na temat, z pomysłu na pomysł i robi mi się w głowiznie taka kołomyja, że zapominam nawet o oczywistościach. Głupieje doszczętnie:) Zaprawdę, nie wiem czy nie dojdzie do tego, że za czas jakiś napiszę na liście planów na jutro : 1) obudzić się, a w punkcie 2) wstać z łóżka., no i 3) żyć.

Listy to moje drogowskazy. Motywatory. Bez list nic mi się nie chce. Z listą się nie chce też, ale mus się zmusić. I to nic, że nie zaliczony punkt z listy dołuje. Pozostałe z ptaszkiem z boku cieszą. Że jeszcze mogę, że jeszcze potrafię, się zmusić, pomimo niechcieja giganta.

Robię więc listy i eksponuje w miejscu widocznym, tj. przytwierdzam magnesem na lodówce. Zaraz obok listy spożywczych zakupów, trochę dalej od harmonogramu wywozu śmieci w naszej miejscowości.:)

Powód takich obwieszczeń i podawania do publicznej wiadomości na początku zdziwić Was może. 

KRASNOLUDKI:) A właściwie gorliwa wiara małżonka mego roztomiłego w wyłączny wkład tych małych stworzonek w utrzymanie porządku w domu.
Duży, dorosły, przynajmniej metrykalnie chłop, a wciąż wierzy w robotne krasnoludki. Listy mają  Mareczkowi memu pomóc zrozumieć.
Że owszem, mamy w domu krasnali i skrzatów całkiem sporo.




Albowiem uwielbiam te małe kurduple. Ale z miłości do nich nie obarczam ich robotą. Mają stać i oczy radować, ewentualnie powierzchownością swą rozweselać. No dobrze... wyjątkowo i okazjonalnie... jeszcze ogórki kisić. Nic poza tym.
Całą  resztę  co niby ich jest sprawką robię ja. Nie za sprawą czarów marów i hokusów pokusów. Tylko innych małych pomocników tj. mopów, szczotek, ścier i  całej reszty z kącika pod schodami.

Zaczynam wieszać listę Mareczkowi przed oczami, bo dość miałam jego pytań w stylu"co dzisiaj robiłaś" lub "co masz zamiar robić" rzucanych "mimochodem", kiedy zastawał mnie na kanapie czytającą książkę. A co ja będę język strzępić. Jak taki ciekawy to niech sobie zerknie na drzwi lodówki:)

A propos lodówki. Pora wyjąć z niej małe co nieco. Zrobiłam wczoraj lody i muszę  natentychmiast sprawdzić jak smakują:)
Z zamiarem dalszej pisaniny wiecie gdzie opuszczę Was na chwilkę, albo troszkę dłużej.

Przy okazji wykonam telefon wywiadowczy do Mareczka. Żeby wybadać kiedy skończy pracę i powróci do domu, oraz zaspokoić ciekawość czy ryby biorą:)

ps...

Plany samotnego polegiwania i zbijania bąków oraz wielkiej spowiedzi na nikisferze wzięły w łeb.
Małżonek powraca niebawem. Wędki w toniach jeziora nie zamoczywszy.

Do tego zapowiadając rychły powrót wystraszył mnie niemało, oznajmiając, że jak wróci to coś razem zrobimy. Matko kochano...co??

No strach się bać.

sobota, 14 kwietnia 2018

punktuję

W piątek miałam napisać post nowy.

Między innymi.

Jednak "się nie wyrobiłam". Patrz punkt 7, co nie został  zaptaszkowany:)

Gdyż ponieważ tak się stało się, że intensywnie i z zangażowaniem zajęłam się realizowaniem punktów pozostałych.




Przekopałam  wczoraj góry butów i ciuchów. Wciąż mam tego dużo za dużo. Zrobiłam więc i selekcję wiosenną i dałam radę odrzucić do oddania trzy torby ubrań i kilka par butów.  Chowałam okryjbidy zimowe, a wiosenne wyciągałam z pawlaczy i waliz. Odświeżyłam co powyciągałam  lekką przepierką, by pachniały świeżo i zabrałam się za ich prasowanie.

Jednym zdaniem...znowu "uchetałam" się jak chabeta w polu. Na własne życzenie.
Ale satysfakcję miałam pod koniec dnia taką, że dużo moje robotne rączki zdziałały.
Że dużo z tego co wypunktowałam i zaptaszkowałam, czyli plan zrealizowałam w znacznym stopniu.

Chociaż mało brakowało, a przeoczyłabym  punkt 9, dopisek. Na szczęście...odhaczając punkty z listy zaważyłam to zagadkowe 9. W pierwszej chwili mocno główkowałam co to ja sobie zapisałam, by zrobić 3 razy :) Moment potem mnie olśniło, że nie pamiętam z powodu postępującej sklerozy, ale dlatego,że nie ja to pisałam:) 
 Ledwie czasu starczyło, by "zaliczyć " i ten punkt.


Post scriptum ...post kolejny będzie o mojej manii robienia list do odhaczania.
Ale to potem. Albowiem sporządziłam  nową listę...na dziś:)

piątek, 6 kwietnia 2018

wariacje na temat bieli


czyli dygresja o wystroju wnętrz....

O czwartej nad ranem okazało się, że w mojej  „ nowej” sypialni nie mam dostępu do sieci. 
W związku z powyższym nie mogłam  bladym świtem wyspowiadać się na blogu. Choć poczułam wenę...a właściwie potrzebę spowiedzi. 
Niby mogłam problem rozwiązać, pod warunkiem, że opuściłabym pielesze przemieszczając się do pokoju obok,  gdzie internet  dociera. ...niby nic, kilka kroków i okno na świat otworzy się szeroko. Tyle, że nie chciało mi się opuścić wyrka.
Dobrze mi tu gdzie teraz sypiam. Przeniosłam się do dawnego pokoju cioci Klary,  do gościnnego.
Tu jest teraz moja sypialnia, chociaż docelowo to ma być wciąż pokoik gościnny.
Z powodu permanentnego niedostatku funduszy, że pozwolę sobie na taki eufemizm, pokoik urządzam wciąż. Pomalutku, bo głównie własnymi siłami i z tego co już posiadam.
Umeblowałam  gratami z odzysku, głównie tymi, które stały w naszej wspólnej sypialni. Gdzie teraz, po przygodzie z dziurawym dachem,  jest  pokój wielofunkcyjny. Gabinetowo- wypoczynkowo-sypialniany  J
 Dawno temu…wróć…kilka lat temu, kiedy  wprowadzaliśmy  się do nowego domu, kupiliśmy białe mebelki w IKEI, Nie te śliczne, które od lat uwielbiam, pomalowane na biało, sosnowe z  serii Hemnes, ale tańsze, udające bielone drewno.  Nabyliśmy wtedy zestaw niezbędny.  Szafę i podwójną komodę. Po latach dokupując dwie komódki sosnowe, zamiast stolików nocnych.
Meble stały w dużej sypialni, ale od początku planowałam, że przeniosę je  do pokoju dla gości. Są więc tam gdzie być miały. 
O ironio, zalanie gabinetu spowodowało, że wystrój  gościnnego zaczyna  pomału przypominać ten planowany przeze mnie przed laty. 
Marzyłam o białym pokoiku. Prawie wszystko więc, co nie jest białe,  przemalowuję na biało...Po pomalowaniu na śnieżną biel ścian pokoiku wpadłam w istny szał "wybielania". 
Marek w głowę się stuka ilekroć słyszy, że znowu potrzebuję nowej puszki  białej emalii do mebli. 
Nawet łóżeczko gościnne, niewielkie, bo wymiarów 120 x 190 zakupione po taniości na olx w postaci paczki sosnowych, surowych desek, musieliśmy  po docięciu pod wymiar ( Mareczek), pomalować na biało (ja). Zmieniłam już  na biały kolor trzech półek, skrzyni, krzesła, karnisza na firanki. I na tym nie koniec.:)wciąż nie mam dość tej bieli.
Dziś. też....jak Marek nie zapomni dokupić emalii :) zacznę wybielać dwie kolejne półeczki i lustro.

Zrobiłam zdjęcie by tą orgię bieli, jak twierdzi Marek, pokazać.




Jak dla mnie, aż tak biało nie jest. Biel ścian i mebli przełamuje dębowy kolor drzwi i okiennych framug, a przede wszystkim dębowa podłoga. No i kolorowe dodatki, głównie z przewagą  intensywnej czerwieni.
A jak Wy myślicie? Za dużo tej bieli ? Powinnam przystopować ?

ps... jak napisałam na wstępie, post ten jest dygresją.

O czwartej nad ranem, kiedy nie mogłam spać, po pobudce jaką mi zafundowała spragniona spacerku Ryśka, miałam pisać zupełnie o czym innym.  Nie o wystroju wnętrz, ale o nastroju wnętrza.

Ale wygląda na to, że o tym potem:)

piątek, 30 marca 2018

ach te plany II

czyli  znowu wyszło inaczej:)

Wpadłam jak po ogień.
Nie wiem, czy jeszcze zawitam przed Świętami, więc w razie czego i na zaś szybkie życzenia pragnę złożyć.

Gdyż i albowiem moje plany spokojnych Świąt i niespiesznego się do nich przygotowania wzięły  w łep. Dlaczegóż?

Pokrótce doniosę. 
 Masia ...tj mama Marka, a moja osobista teściówką, wylądowała w szpitalu.  Zapalenie płuc.
Być może przed  Wielkanocą ją wypuszczą by chorowała dalej w domu, ale  w związku z jej stanem zdrowia doszło mi sporo obowiązków.

Święta oczywiście  planowane były u nas, tradycyjnie rzec można, więc tu tzw. constans. Tyle że potrawy na stół  wielkanocny miały być przygotowywane wespół zespół. To jest głównie przez obie Mamy, bo to one każdorazowo przed Świętami dostają kota na temat pichcenia. Teraz wyszło na to, że większość tradycyjnych dań przygotowujemy ja z moją Mamcią. Gosia, siostra Marka zrobi podobno sernik. 

Ściskam więc Was mocno i życzę by te Święta  minęły Wam  radośnie. Były takie jak kto lubi:)
Dla niektórych leniwe i spokojne, dla innych zwariowane i aktywne. Najmocniej życzę by były spędzone z tymi, których kochacie  i to z wzajemnością:)



czwartek, 22 marca 2018

ech te plany



Planowałam wrócić na blogowe  łono w pełnej formie. Rozradowana i rozchachana i "zadowolniona" wszechstronnie z całokształtu. Zamierzenia takie miałam by dzielić się z Wami tylko dobrymi wieściami i  radością z nich płynącą. Na zasadzie, że wszystko co złe już za mną i za resztą ludzkości. Że oto wróciłam do formy po harówie i  rozkwitam po okresowym przywiędnięciu:)

No i co? Jak to nader często bywa, nici z planów.

Jest marzec. Za oknem zima. Wiosna od wczoraj tylko w kalendarzu. A ja przywiędła nie tylko cieleśnie ale i na psyche też.

Kombinuję jak mogę by czymś podlać swe przywiędłe członki i myśli.

Póki co, mam tylko siłę, by podładowywać się energetycznie muzyką i alkoholem:) Dużą dawką muzyki najulubieńszej i ciutką procentowych trunków. Kieliszeczek...no dwa naleweczki  własnej roboty dobrze robi na poprawę nastroju, więc co wieczór ubywa kapkę z zapasów.

Nalewką nie poczęstuję...żal, bo przepyszna, ale muzyczki za mną posłuchajcie. Wiem, że znacie doskonale, niektórzy to pewnie słuchania tego już dosyć mają. Ale nie ja...kocham Adele i utwór TEN . Mam  taki dzwonek w komórce.

A propos dzwonków i utworów to  drugi sygnalizujący, że Mareczek dzwoni jest TAKI.  Bo Zaz też uwielbiam.

Dobrze, że są takie lekarstwa na smutki, które można aplikować niemal natentychmiast. :)

Dobrego dnia:)

piątek, 16 marca 2018

"dzień wolny"

czyli uwaga na cudzysłów.

Piątek to dzień wolny od pracy.....zawodowej.
Dzień kiedy zostaję w domu...
Mareczek, mój szanowny małżonek też ma ten piątek wolny.

Jednak jakże inaczej nam mija ten piąteczek:)

Moje kochanie niemal cały przeleżał na kanapie przed tv i laptopem.

Ja zrobiłam listę pilnych zadań do wykonania i mozolnie, ale wytrwale wykreślam punkt za punktem. Zaiste ciężko mi to idzie, bo nie jestem w formie. Nie poddaję się jednak. Bo uparta ze mnie jednostka, istota ludzka żeńskiej "pci", która MUSI. Która NIE MOŻE, co to to nie, sobie odpuścić i poleniuchować z mężem na sąsiedniej kanapie.

Muszę oto psuć sobie dzień zapierdzielaniem. Więc zapierdzielam, choć boli mnie kręgosłup. Z przeświadczeniem, że nikt za mnie nie zrobi tego  co zrobione być musi. Z pewnością, że jak nie zrobię tego co mam zrobić dziś, to nie wyrobię się z porządkami przed świętami i będę zła na siebie.  Że odpuściłam.
Mam roboty po kokardkę...bo tak się złożyło, że nasz domek ucierpiał ostatnio niemało. Przez przeciek w dachu zalało nam gabinet i  górną łazienkę. Ewakuację więc robię. Między innymi tysiąca swoich książek i drobiazgów.
Dzień ćwiczeń mam. Ćwiczę charakter i mięśnie. Przenoszę, przekładam, przemeblowują i układam.

Na szczęście jest coś co odgruzowywanie piętra mi umila. Ogarniam burdel i słucham:) Utworów kochanych od zawsze, choćby Pink i Cranberries.
A teraz  taka muza mi pracę uprzyjemnia:) Cudne prawda? Pokochałam tą piosenkę Harry'ego Styles'a miłością wielką i mogłabym tego słuchać w kółko:)

środa, 14 marca 2018

nowe futra

czyli od przybytku głowa nie boli:)

Żeby ciągle nie smędzić  i smucić, o innych zmianach jakie u nas zaszły troszkę napiszę:)

Nawet co nieco pokażę:)

Oto jest Ryśka....zwana pieszczotliwie Pupcią:)

Kocica półdzika co się do nas przyplątała. Przyszła z łąk i pól i została. Zaadoptowała nas  i i teraz się po domostwie panoszy.















Natenczas mamy więc na stanie trzy futra:) Dwa miauczą, jedno ujada.


Chociaż właściwie mamy też i czwarte... chociaż nie w naszym domu. 
Moja Mamcia też  przygarnęła futrzaka. Zwie się Zezik i jest najsłodszy i najbardziej przytulaśny z naszych  Kićków. 

Jednak o  Zeziku podonoszę kiedy indziej. Obfotografuję zwierza i opowiem skąd on:)

poniedziałek, 12 marca 2018

chabeta w kieracie

czyli krótki donosik o tym  co się działo w realu, kiedy nie było mnie w wirtualu.

Rozpisywać się i rozpamiętywać nie będę. Doniosę tylko informacyjnie, gwoli usprawiedliwienia przydługiej nieobecności.
Czasu nie miałam na blogowanie, bo brakowało mi czasu na wszystko. Za wyjątkiem ostrej harówy w dwóch miejscach pracy, a ostatnio nawet w trzech.
Dzień mój powszedni miał w miarę regularny harmonogram. Pracę w kieracie zaczynała pobudka o 4:30, czyli jak dla mnie bladym świtem. Wychodziłam z domu przed 6 rano, a wracałam po 18.00. Ale tylko wtedy, kiedy po drodze nigdzie nie musiałam wstąpić. Choćby do sklepu. Bywało i to nie rzadko, że w domostwie lądowałam po 21. Ledwo żywa ze zmęczenia i głodu.

Padałam wtedy na twarz i marzyłam tylko o zapchaniu gęby jadłem i  zawleczeniu swego zewłoka na wyrko. Dziesięć godzin intensywnej pracy przez pięć dni w tygodniu dawało mi popalić.
Weekendy były ciutkę lżejsze do przeżycia, ale podobnie intensywne. Wtedy to mogłam, a właściwie musiałam zająć się domem. Czyli tym na co nie miałam czasu w tygodniu. Odgruzowywaniem chaty i pichceniem jadła na następny  tydzień.

Zapierdzielałam tak dokładnie piętnaście miesięcy, i wreszcie postanowiłam, że z harówą KONIEC.
FINITO. Nie dam rady tak dłużej.

To na razie tyle w temacie:)


czwartek, 8 marca 2018

Witajcie po  bardzo bardzo długim niebyciu:)

Mam takom tremę, że napiszę tylko kilka słów ...testowo tak.

I linka dodam do muzyczki, której teraz namiętnie słucham, albowiem jest  w PUNKT i stosowna do nastroju i okoliczności:)