leżę i pachnę

leżę i pachnę

środa, 15 października 2014

macham łapą powitalnie

powracając na blogowe łono.
Zaczynam od nowa:)
Chociaż  u mniej jakby po staremu. Stara bida i stare powody do zadowolenia.
Choćby takie jak radość posiadania kompletnej wciąż, żywej, całej i zdrowej menażerii.



Bowiem, na szczęście, ze zwierzakami większych kłopotów nie mamy. Egzystują   pod jednym dachem
w pozornej zgodzie, tolerują się. Chociaż Żuni zdarza się pogonić Kazikowi kota, a Kazikowi sunię ofuknąć i machnąć łapą. Jednak większych konfliktów między nimi nie ma. Ot, cicha niechęć.

Kazik rzadko wychodzi ze stanu wyluzowania. 




Żunia tylko od czasu do czasu daje mu powody, by z postawionym na sztorc ogonem zwiewać w panice,  szukając schronienia pod stołem w kuchni czy na piętrze.


Przepraszam za milczenie raz jeszcze. Mam nadzieję ostatni.

Od teraz  będę pisać i żadna zajętość nie będzie mi pretekstem do milczenia. 
Obiecuję...sobie przede wszystkim, że powrócę do tego co mi sprawia przyjemności i umila  trudy codzienności. Między innymi do pisania.
Będę "pościła" na obu blogach. Na tym zamkniętym bardziej otwarcie,  nie omijając trudnych,  bardziej intymnych i osobistych wątków :) 

serdeczności:)




środa, 17 września 2014

krótko

i na temat.

Ludziska drogie:) Wpadam oto jak po ogień by wszystkie kochanieńkie i zaniepokojone blogoludki co do mnie-maile i insze wiadomości ślą, uspokoić. I PRZEPROSIĆ publicznie, że nie odpisuję.
Pamiętam o WAS i dam znać życia już lada dzień. Odezwę się do każdego osobna. Jak też i do tych co nie napisali "postnę" grupowo.
Póki co, w niniejszym  poście napiszę tylko, że dopiero zaczęłam ogruzowywać zasypaną pod sufit idiotycznymi spamami pocztę i odsiewać ziarno od plew tj. ważne e-maile od Was z  gigantycznej góry reklamowego śmiecia. Jeszcze raz bardzo przepraszam, że dopiero teraz. Tak to jest jak się nie robi porządków na bieżąco i nie odwiedza netu całymi miesiącami.  Ech..istna stajnia Augiasza.

Pozdrawiam wszystkich serdecznie...tych zaniepokojonych  szczególnie, bo dziękczynnie mocno ściskam i wycałowuję. Nie martwcie się drodzy moi.:)
Żyję:)





sobota, 10 maja 2014

ogłoszenie blogowialne

Spostrzegawczy zauważyli, że pakuję manatki i zabieram swoje stare posty z tego bloga na nowy.

Zostawię tylko te ostatnie zawiadamiające o przeprowadzce.

W razie coś...
gdyby zajrzał tu jeszcze zabłąkany wierny czytacz, który  chciałby dostać dostęp do mojego bloga zamkniętego.

Miałam nie pokazywać palcyma...i nie zapraszać sama, by się nie napraszać, ale w jednym przypadku muszę, bo nie zdzierżę. Bez tej czytaczki nie wyobrażam sobie blogowania. Anuś gdzieżeś  Ty jest ?


ZAPRASZAM NAJSERDECZNIEJ ANIĘ... LISKA Z KURNIKA. 

Mam jeszcze jedną prośbę.

Mogło się zdarzyć, że nie do wszystkich, którzy chcieli dostać dostęp do bloga zamkniętego dotarło zaproszenie. Zdarzyło mi się BARDZO WAŻNE E_MAILE OD BARDZO BLISKICH MI BLOGOLUDZI znaleźć w spamie, a nawet w koszu !


Więc jakby co proszę mego milczenia nie traktować jako odmowy, bo to może zwykłe niedopatrzenie lub "złośliwość" poczty elektronicznej. Żeby na ten przykład e-maila od Alutki roztomiłej umieszczać w spamie! Skandal.:(


czwartek, 24 kwietnia 2014

przepraszam i zapraszam

oraz się zamykam:)

Najsampierw przeprosiny. Wiem , dałam ciała bo znowu zamilkłam.
No zatkało mnie... się zdarza. Coraz częściej zamilkam, przyznać muszę:)

Bowiem  jakoś tak natchnienia nie czuję do częstego pisania dyrdymałków, blablania znaczy, o wszystkim i o niczym i pokazywania nikitworków-potworków i słodkich fotek psikotów.

No uroczy jest nasz koci tłuścioch, ale ileż można oglądać podobnych jego póz na różnych pościelowych tłach? No ileż??? się pytam?

Niemal wyłącznie o mało ważnych sprawach ostatnio w blogosferę donoszę.
By to co naprawdę istotne w moim życiu przemilczeć, pominąć. Dlatego by zanadto nie uzewnętrzniać wnętrza. Nie robić wiwisekcji psycho-fizycznej na publicznym forumie.


Bowiem jakoś głupio tak. Pisać o tym co mnie cieszy i boli wszystkim co się napatoczą na bloga.  Nie tylko tym co chcą tu być ale i takim czytaczom co trafili tu z przypadku. Choćby takiego, że  wygooglowali hasło" kacza dupa" i zostali przekierowani  tu:)

Dziwnie mi z myślą, że nie wiem komu o sobie donoszę i komu pokazuję. Dlatego donosy ślę z gatunku  plotek- głupotek i staram się pisać tylko o sobie, a jak mi się coś poważniejszego w swej treści wymknie i o kimś innym to wyrzuty mam. Że to prawdziwy donos. Nawet zdjęcia cenzuruję. By za wiele nie pokazać. Siebie, innych, tego co wokół mnie. Do dupy z takim pisaniem :(

Czas z tym skończyć. "Nadejszła wiekopomna chwiła"...

by się pożegnać ze starym, publicznym blogiem
i przywitać z nowym ..zamkniętym.

Chciałabym , żeby najbliższe mi blogludki i wtajemniczeni z reala przenieśli się ze mną na nowe śmieci.

Póki co starych blogów nie zamykam. Jak zatęsknię za blablaniem i pokazywaniem "słitfoci" napiszę i tutaj i coś pokażę:)Żeby kąty blogowe kurzem się nie pokryły.

Nie będę pokazywać palcyma kogo zapraszam na nowego bloga, by presji nie wywierać. Pójdzie za mną kto poczuje, że chce:) Wystarczy e-mail na adres : Nika_02@poczta.onet.pl , a wyślę  zaproszenie.

Bez względu na to czy dołączycie do grona czytaczy nowego bloga czy nie ja i tak będę odwiedzać wszystkich z listy ulubionych:)


serdeczności:)










czwartek, 3 kwietnia 2014

o żesz !!!

CALUTKI MIESIĄC  milczałam jak zaklęta!

Ależ ten czas pę! dzi ! z kopyta,  jak klaczka co się szaleju nażarła:)

Im więcej latek na świecie żyję tym szybciej mi czas zapiernicza:) a właściwie spiernicza..



Zanim się człek zorientuje już miesiączek za nim. Znowu włączyłam stoper i ścigam się z czasem... głupia.

Kurza twarz... niewiarygodne aż.

Czas donieść co tam u mnie. Bo zmiany zapowiedziałam i zamiast donosić co i jak się zmienia to siedzę cicho.

Biorę więc słowa i donoszę o tym co najistotniejsze.

Po pierwsze " Pensjonat pod Trzema Modrzewiami"  zamknął swe podwoje. Tymczasowo, na okres wakacji najprawdopodobniej. Ale kto to wie może na dłużej, lub krócej ? Istnieje też możliwość , że na zawsze. Roztłumaczając ...pokój gościnny, w którym rezydowała Ciocia Klara opustoszał pod koniec marca. Po sześciu miesiącach  przemieszkiwania u nas cioteczka wróciła do siebie. Na swoją wieś. Od jakiegoś czasu nie mogła się doczekać powrotu na własne śmieci, więc jej życzeniu w końcu stało się zadość. Chciała wracać do swojej chatynki, więc ją zawieźliśmy.Uznaliśmy, że pora zaprzestać uszczęśliwiania Cioci na siłę. Jak będzie chciała znowu do nas przyjechać proszę bardzo. Drzwi naszego domu są zawsze dla niej otwarte.  Póki co, tyle w temacie Cioci Klary. 

Teraz pora na po drugie. Od dni kilku zarabiam legalnie. Jestem oto na sześciomiesięcznym stażu i przyuczam się na stanowisku specjalista do spraw marketingu. Zarabiam marnie, jak to na stażu, ale dobre i to.:)

Ano właśnie i a propos pracy zarobkowej. kończyć muszę. Robota czeka.

Wieczorem napiszę albo dopiszę więcej...

Do zobaczyska:)
i serdeczności:)

poniedziałek, 3 marca 2014

fiksum dyrdum

...i kuku na muniu.

Nie da się ukryć, znowu zamilkłam...
Gdyż myślałam...bardzo intensywnie. O złośliwym Fatum myślałam i  innych podobnych usprawiedliwiaczach własnej nieporadności życiowej.  Łapałam się za łeba, potrząsałam kudełkami w bezsilnej rozpaczy i pytałam "łaj" Życie mi ostatnio tak rzyć eksploatuje serwując kopniaka za kopniakiem.

I cóż wymyśliłam... zapytacie?
Ano, że jestem szalona... mówię Wam.

To jest piszę. To  rodzaj szaleństwa  z gatunku wstydliwych przypadłości do jakich zalicza się choroby psychiczne.

A dlaczegój ? Dlategóż gdyż i albowiem  doszłam w wniosku, że defekt mózgu mam objawiający się tym ,
  że wciąż robiąc to samo,  powielając schematy zachowań, oczekuję różnych rezultatów. 

Już  Wielki Albert E. przyuważył, że takie postępowanie  jest oznaką absolutnego szaleństwa. A przecież mądry  był z niego gość.:)

Czas więc zmienić myślenie guupie.
I wprowadzić zmiany w życie swe. Zmiany mentalne, zmiany w działaniu.
Zmienić co nieco. Tu i ówdzie niewiele, a gdzieniegdzie całkiem sporo.

Póki co, wstrzymuję konie i nie będę robić krwawych rewolucji, przewrotów i puczu itp. zbyt radykalnych kroków nie poczynię.


czyli co...



Zacznę od tego, że  odkurzę kilka obietnic jakie sobie dałam, a o których "zabyłam" w ferworze walki z codziennymi problemami.

serdeczności:)

sobota, 22 lutego 2014

mydlana afera

czyli
zdań kilka o perpetum mobile...
względnie o leniwych krasnoludkach.


Donos jest świeżutki.. sprzed minut kilkunastu. Postanowiłam zamieścić, żeby rozładować wścik, popatrzeć na zdarzenie z dystansu, machnąć ręką  i ...się uśmiechnąć.:)

No proszę, jeszcze nie zaczęłam donosić, a już mi lepiej:)

Ale do brzegu ...jak powiada Klarcia.

Dziś sobota. Między innymi dzień zmieniania pościeli i ręczników domowników. Mus to zrobić przed zaścieleniem po spanku łóżek. Przystąpiłam więc do działania, które zostało mi brutalnie przerwane donośnym, wyrażającym oburzenie i niedowierzanie oraz sporą dozę pretensji,  krzykiem dochodzącym z dolnej łazienki.

- NIE MA MYDŁA!!!- krzyczał mój oblubieniec.
- TO GO DOLEJ !!!- okrzyczałam zajęta oblekaniem pościeli.
- TY DOLEJ! JA NIE WIEM GDZIE JEST ZAPAS !- zahuczało w odzewie.
Nie było wyjścia, musiałam przerwać co robiłam. Zeszłam na dół i już oko w oko kontynuowałam wymianę słownych ciosów.
- Jak to nie wiesz? Musisz wiedzieć gdzie jest zapas mydła na wypadek gdyby mnie nie było kiedy się skończy !
- Ach tak ? W takim razie TY musisz wiedzieć jak rozpalić W KOMINKU ! na wypadek gdyby mnie nie było! - zakończył potyczkę mistrz ciętej riposty.

TOUCHE! i tu mnie ma:)

 Po uzupełnieniu mydła,  kiedy wróciłam do zmieniania pościeli  główkować zaczęłam. 
    Po pierwsze o tym, że w domostwie naszym  dzięki krasnoludkom jest wiele sprzętów działających na zasadzie perpetum mobile. Choćby wspomniane dozowniki do mydła, podajniki papieru toaletowego i inne takie.Tak. U nas papier nigdy się nie kończy:)Ani pasta do zębów:)W maselniczce zawsze jest masło, cukier w cukiernicy, sól w solniczce. Tak jak mleko w lodówce:) Normalnie nawiedzony dom...przez krasnoludki:) 
 No... prawie zawsze wszystko co niezbędne jest. Ponieważ czasami ... przyznać im trzeba sprawiedliwość niezwykle rzadko, krasnoludki się lenią i opierniczają. Rozkojarzone tracą czujność i wtedy ..no cóż... nawalają.
   Po drugie, pomyślałam sobie, przy pościeli oblekaniu, że jakby tak krasnoludki zastrajkowały i rzuciły robotę w diabły mój ukochany nie wiedziałby gdzie jest co. Bo chociaż już wie gdzie zapas papieru dupnego, to nie tylko nie wie gdzie jest zapas mydła. On pojęcia nie ma gdzie szukać wielu rzeczy w naszym domu. 
Idę o zakład, że nie orientuje się gdzie jest czysta pościel, ręczniki, obrusy, serwetki,  koce... o zapasach produktów spożywczych nie wspominając:)
Mój chłop snujący się po domostwie jest jak dziecię we mgle:) I nie chce tego zmienić.
Kiedy tylko zaczynam temat "wymień, zmień, uzupełnij, przynieś sam, żebyś wiedział gdzie jak i co w razie coś " zapiera się  i broni się zawsze tak samo, zjadliwym.:

A TY NIE UMIESZ I NIE WIESZ JAK ROZPALIĆ W KOMINKU !

Czasami tupnie przy tym nogą...albo pokaże język:)

A ja cichociemna jestem... bo sęk w tym, że umiem i wiem. Tylko się do tego nigdy nie przyznam:) Bowiem sobie solennie obiecałam, że to jest jedna rzecz, której sama nie zrobię. Nie przejmę na siebie JEDYNEGO obowiązku jaki ma mój chłop w domu ! ZA NIC! :)

Za każdym razem gdy wraca temat kominka i tego, że prac przykominkowych nie tykam,  ucinam go.
By nie kontynuować przepychanek. Nie odpowiadam równie zjadliwie, że za to ja czyszczę kominkową szybę, czy też nie walę na odlew:

A TY TO NIE UMIESZ I NIE WIESZ JAK URUCHOMIĆ ZMYWARKĘ  I PRALKĘ!....hehe:)

Zmilczam...dyplomatycznie.

Lepiej pójść sobie na góreczkę, zasiąść przy komputerze i napisać post... pozbywając się emocji negatywnych:)

Takie "wyposzczenie się" dobrze robi na wrzody:)

serdeczności Wam:) Pełnego słońca i radości weekendu:)




czwartek, 20 lutego 2014

no bo

czyli
się tłumaczę.

Zamikłam
bo nic mądrego teraz nie napiszę,
bo nic radosnego do doniesienia nie mam. No dobra, znalazłoby się to i owo. Sęk w tym, że jakoś  nie mam nastroju do łapania promieni słonecznych w dni pochmurne.

Doła złapałam...
bo pracy znowu nie dostałam,
bo z forsą z dnia na dzień bardziej krucho,
bo mnie wiadomości z kraju i ze świata dobijają.

Nasz poje...ny rząd i jeszcze bardziej pogięta opozycja.
Populistyczne gadki-szmatki i obiecanki-cacanki dla ciemnych mas w przedwyborczy czas.

Oraz to co się dzieje teraz za miedzą. Na Ukrainie.

Wszystko to wywołuje we mnie be_ uczucie,  którego organicznie  nie cierpię. Najgorsze z najgorszych.

BEZRADNOŚĆ.

Nie mogę nic.

czwartek, 13 lutego 2014

psia kostka

czyli ciąg dalszy psiego chorowania.

Jak już donosiłam, w poniedziałek byliśmy z sunią u lekarza. Chociaż tydzień wcześniej też, z infekcją ucha, to mus był odwiedzić klinikę weterynaryjną znowu. Bo okazało się, że psina źle się czuje nie tyle z powodu chorych uszu, ale z innej przyczyny. Wyraźnie odczuwała ból przy poruszaniu się i zmianie pozycji z leżącej na stojącą i odwrotnie. Popiskiwała wtedy żałośnie:( 
Mus było znowu zapakować psinkę w Jarusia i ruszyć do weta po ratunek. Sprawdzić jakie cholerstwo biedaczynie tak doskwiera.
Rzecz jasna, jak to ja, jechałam z duszą na ramieniu.W temacie zdrowia rodziny i futrzaków własnych i zaprzyjaźnionych optymizmu u mnie za wiele nie znajdziecie. Nie poradzę. Choroba kojarzy mi się jak najgorzej. Ta suniowa też. Jej zachowanie od razu  przypomniało mi, że podobnie reagował mój poprzedni piesek Gacuś. A Gacydło moje miał złośliwego raka kości. Nie dziwota więc, że jadąc do lekarza, strachu miałam pełne portki. 
Jakby tego było nie dość sam przejazd do i od weterynarza też dał nam w kość. Żunia za nic nie chciała wejść do samochodu, a potem zapakowana na siłę dała upust swojej niechęci do podróżowania  puszczając dwa malownicze pawie na podłogę auta. W drodze do weta i z powrotem.

Na szczęście Pani weterynarz nie straszyła zbytnio. Po obmacaniu i nakłuciu kręgosłupa Żuni orzekła, że to najprawdopodobniej kręgosłup wysiada. Dała zastrzyk i wypisała receptę na leki przeciwzapalne i witaminki. Żuńka ma je zażywać 10 dni., ale już po trzech dniach kuracji powinna być widoczna poprawa.
Gdyby się nie polepszyło zrobi prześwietlenia, zbada krew i wprowadzi leczenie radykalne, sterydami.
Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Oby.
Początek leczenia przebiega bezproblemowo. Żunia łyka lekarstwa przemycone w parówkach bez marudzenia. Nie to co Kazik.

Panią weterynarz mamy po byku. Póki co, mogę ją tylko wychwalać pod niebiosa. Robi wrażenie osoby bardzo kompetentnej. No świetna jest, po prostu:)
Wczoraj nawet dzwoniła do nas i pytała jak suńka się ma i czy widać poprawę. Wtedy polepszenia nie było widać.





Dzisiaj tak:) Cielątko nasze wyraźnie lepiej się czuje. Jest bardziej ruchliwa i już nie popiskuje z  bólu. Mordeczka jej się haha i ogonem wywija jak śmigłem. Czyli uff.
Lekarstwa działają, pomagają,  więc wstępna diagnoza najprawdopodobniej była prawidłowa. To tylko kręgosłup. 

A propos pupili domowych i zażywanie przez nich leków.:)

Po necie krąży  instrukcja jak zaaplikować kotu tabletkę:) Tekst jest stary jak świat, więc pewnie większości z Was znany. Ale warto go sobie przypomnieć. I się uśmiechnąć:)

"JAK NAKARMIĆ KOTA TABLETKĄ:

1. Weź kota na ręce i otocz go lewym ramieniem, jak niemowlę. Umieść palec wskazujący i kciuk prawej ręki po obu stronach pyska i naciśnij lekko, trzymając tabletkę w pozostałych palcach prawej ręki. Gdy kot otworzy pysk wpuść tabletkę, pozwól kotu zamknąć pysk i przełknąć.

2. Podnieś tabletkę z podłogi i wyciągnij kota spod tapczanu. Ponownie otocz kota ramieniem i powtórz cały proces jeszcze raz.

3.Wyciągnij kota z sypialni i wyrzuć rozmamłaną tabletkę.

4. Wyjmij nową tabletkę z opakowania, otocz kota lewym ramieniem jednocześnie trzymając lewą ręką wierzgające tylne nogi. Rozewrzyj pysk kota i palcem wskazującym prawej ręki wepchnij tabletkę tak głęboko jak się da. Przytrzymaj kotu zamknięty pysk i policz do 10.

5. Wyciągnij tabletkę z akwarium a kota z garderoby. Zawołaj żonę do pomocy.

6. Przyduś kota do podłogi klinując go między kolanami, jednocześnie trzymając wierzgające łapy. Nie zwracaj uwagi na niskie warczące odgłosy. Niech żona przytrzyma głowę kota, jednocześnie wpychając mu linijkę między zęby. Następnie wsuń tabletkę wzdłuż linijki między rozwarte zęby i intensywnie pogłaszcz kota po gardle, co skłoni go przełknięcia.

7. Ściągnij kota z karniszy i rozpakuj nową tabletkę. Zanotuj, żeby wymienić firanki. Pozbieraj kawałki porcelanowej wazy, później je posklejasz.

8. Owiń kota w ręcznik kąpielowy,  żona niech położy się na kocie tak, żeby tylko jego głowa wystawała spod jej pachy. Umieść tabletkę w plastikowej rurce do napojów. Przy pomocy ołówka otwórz  kotu pysk i wcisnąwszy rurkę między zęby  mocno wdmuchnij tabletkę do środka.

9. Sprawdź, czy te tabletki są szkodliwe dla ludzi. Następnie wypij butelkę piwa, żeby pozbyć się nieprzyjemnego smaku w ustach. Zabandażuj żonie ramię, potem wodą z mydłem usuń plamy krwi z dywanu.

10. Przynieś kota z altanki sąsiada. Rozpakuj następną tabletkę. Przygotuj drugą butelkę piwa. Umieść kota w drzwiczkach od kredensu tak, żeby wystawała przez nie tylko głowa. Rozewrzyj mu pysk łyżeczką od herbaty i przy pomocy gumki recepturki strzel tabletką między rozwarte zęby.

11. Przynieś śrubokręt i przykręć wyrwane zawiasy z drzwiczek. Wypij piwo, przynieś butelkę wódki. Nalej do kieliszka i wypij. Sprawdź kiedy ostatni raz byłeś szczepiony na tężec. Przemyj policzek wódką, żeby zdezynfekować ranę i wypij kolejny kieliszek, żeby ukoić ból. Podartą koszulę możesz wyrzucić.

12. Zadzwoń po straż pożarną, żeby ściągnęła tego pier... kota z drzewa. Przeproś sąsiada, który wjechał samochodem w płot próbując go ominąć. Wyjmij kolejną tabletkę.

13. Skrępuj draniowi łapy sznurkiem od bielizny, wiążąc wszystkie razem, a następnie przywiąż go do nogi od stołu. Weź skórzane rękawice ogrodnicze. Wciśnij kotu tabletkę do gardła, popychając kawałkiem polędwicy. Już nie musisz być delikatny. Przytrzymaj głowę kota pionowo i wlej mu do gardła szklankę wody.

14. Wypij pozostałą wódkę. Pozwól żonie zawieźć się na pogotowie. Siedź spokojnie, żeby doktor mógł zaszyć ci ramię i wyjąć kawałki tabletki z oka. Po drodze do domu wstąp do meblowego i kup nowy stół.

15. Zadzwoń do schroniska dla zwierząt i poproś, żeby zabrali cholerę. Sprawdź, czy w sklepie zoologicznym nie mają chomików.

Jak zaaplikować psu tabletkę.
Zawiń tabletkę w plasterek szynki i zawołaj psa. "

Jako właścicielka obu gatunków futrzaków domowych powiadam Wam, zaprawdę, dużo prawdy i tylko trochę przesady  w cytowanym tekście:)


serdeczności:)





wtorek, 11 lutego 2014

na dwoje babka wróżyła

do środy.
W środę będę wiedziała  czy słuszne są moje odczucia.
A czuj-przeczuj mi mówi, że i tym razem nici z roboty.

Zdaje mi się, że pani szefowa, która mnie "przesłuchiwała" ( hehe) nie nabrała się na moją charakteryzację. Chociaż mogło być na odwyrtkę. W końcu " jak cię widzą tak cię piszą". Co z tego, skoro  nie spodobałam się po przemianie. Tak jak nie ujęłam wyglądem Mareczka, który, kiedy wczoraj zaprezentowałam  się przed wyjściem z domu,  orzekł: "- wyglądasz jak... - tu pauzę zrobił by pomyśleć i zakończyć z kwaśną miną - ...urzędniczka". 

Wracając jednak do rozmowy w sprawie zatrudnienia. Miałam wrażenie, że nie będzie z tego nic. Nie mogę go zignorować, bo rzadko mnie mylą przeczucia i  umiem wyczuć w mig czyjąś sympatię czy nieprzychylność. Nie to, że pani przepytująca była nieuprzejma. Skąd. Tylko jej oczy. Zimne i lustrujące.
Nie polubiła mnie, oj nie. A ponieważ ja na miejscu pracodawcy wybrałabym pracownika, do którego poczuję sympatię, to wielkiej nadziei na zatrudnienie nie mam.
Oprócz tego w rozmowie zahaczyłyśmy o kilka kłopotliwych tematów.
Okazało się na przykład, że potencjalna szefowa kiedyś starała się o stanowisko w marketingu w firmie, w której pracowałam. Rzecz jasna, skoro nie jesteśmy koleżankami z pracy, roboty nie dostała.Czyli ups.
A podobne ups zdarza mi się nierzadko, niestety. I nie powinnam się temu dziwić. Z racji tego, że to praca w branży pokrewnej do tej, w której działałam ponad dekadę. Pracowałam w firmie developerskiej, a wczoraj byłam na rozmowie w biurze nieruchomości. Gdyby moja firma jeszcze istniała pewnie byśmy współpracowali. Albo konkurowali na całego.

To wszystko nie wróży dobrze. I nie muszę mieć nadprzyrodzonych zdolności by dostrzec, że szansę na zdobycie tej roboty są minimalne.

Nic to.
Będę szukała dalej.

Nie pora teraz się załamywać  i rozpamiętywać skąd u mnie ten pech ze znalezieniem pracy.

Mam nowy problem i temat do zmartwień.
Żunia zachorowała. Dzisiaj znowu jedziemy do weta. Tydzień temu byliśmy z infekcją ucha. Tym razem pewnie nie obejdzie się bez znacznie większych wydatków. 
Oczywiście doniosę co psince jest i co się działo u weterynarza. Pojedziemy po południu, bo wtedy nasza pani dohtor zaczyna dyżur.


Ponieważ real wzywa kończę pisanie.

 Na koniec zdjęcie za jeden uśmiech. Surykotka w kąciku ornitologicznym.




serdeczności Wam:)

poniedziałek, 10 lutego 2014

metamorfoza

czy
charakteryzacja ?

Pewnie, że to drugie.

Dziś jest dzień pod hasłem: przemiana.

Bezrobotnej kury domowej z artystycznymi ciągotkami w kobietę pracującą.

Nie, to nie nie tak, że wreszcie zaczęłam pracować zawodowo. Bardzo proszę wstrzymać się z gratulacjami.

Ja się zmieniłam z kurki w orlicę biznesu tylko wizualnie. I tylko tymczasowo. Że to zmiana powierzchowna to oczywiste jest każdemu kto mnie trochę zna.

Ale są tacy co mnie nie znają. I tych chcę dzisiaj wprowadzić w błąd.
W tym celu ucharakteryzowałam się. Już w piątek zaczęłam działanie w tym kierunku. Byłam u fryzjera. Obcięłam włosy. Moje powykręcane we wszystkie strony kudełki, które ujarzmiałam, z marnym skutkiem, opaskami na włosy, są teraz radykalnie ciachnięte. Króciutko. Na exprezeskę NBP, tą panią co nie mówi "er". Każdy włos na swoim miejscu.W szeregu. Karnie wyprostowany:)
Mam teraz fryzurę, która kojarzy mi się z poukładanymi, trzeźwo myślącymi perfekcjonistkami. Urzędniczy, pracowniczy fryz:)
Dziś od rana dopełniam wizerunku. Czyli charakteryzuję się na profesjonalną urzędniczkę:)

Skróciłam paznokcie, a potem, zerkając tęsknie na rząd  buteleczek w kolorach tęczy, zdobyłam się na rozsądek i pomalowałam je lakierem w  nudnym acz schludnym kolorze nude.
Następnie zajęłam się ubiorem.
Czarna spódniczka za kolano. Grzeczna.
Żadna tam mini. Czy moje ulubione cygańskie falbany. Czy ukochane zimą leginsy.
Na nogi zamiast obuwia , które kocham czyli kozaków glanopodobnych, saszek albo oficerek na koń, długie kozaki na wysokim obcasie. Wprawdzie też je uwielbiam, ale noszę tylko od wielkiego dzwonu  bo paradowanie w nich po naszej wsi grozi śmiercią, a w najlepszym razie kalectwem. Dziś włożę, bo idę do ludzi.
A na górę korpusu  zamiast którejś z ukochanych przeze mnie tunik lub golfów z szerokim kołnierzem nałożę BLUZKĘ KOSZULOWĄ. Czarno-białą.W drobną kratkę. Na nią  czarną KAMIZELKĘ-sweterek...w serek.

Do tego stonowany makijaż, dyskretna biżuteria, mała, wąska torebunia zamiast  torby ukochanej wielkości worka na ziemniaki  i mogę ruszać w miasto.
To  jest, jak się chyba domyślacie, na rozmowę w sprawie pracy.

Jak było doniosę w kolejnym poście.

serdeczności:)

czwartek, 6 lutego 2014

donos skumulowany

z wczoraj i dziś.

Wczoraj zaniemogłam. Nastały dla mnie mówiąc eufemistycznie "trudne dni". Wczorajszy okazał się na tyle ciężki, że uniemożliwił mi  normalne funkcjonowanie.  Co miało przykre następstwa .
Na przykład, to Mareczek musiał robić Cioci śniadanko. Ja siły nie miałam zwlec się z łóżka o czym poinformowałam telefonicznie ( hehe) moje kochanie budząc go bladym świtem, tj. około 8.30:) Mój chłop roztomiły , nie dość, że się spisał i bez marudzenia przejął obowiązki ciocinego karmiciela to też nakarmił i mnie. A nawet napoił kawą. I tylko dzięki niemu nie szprycowałam się lekarstwami na pusty żołądek.

Dygresję zrobię ...jak to ja... bo to mi przypomniało dialog między Ciocią Klarą i mną, kiedy miało miejsce podobne zdarzenie. To jest kiedy Mareczek nakarmił mnie kanapkami w chorobie. Ciocia wtedy skomentowała to w swój niepowtarzalny subtelny sposób:
- No widzisz, jaki ten Mareczek dobry. Dał ci jeść.A INNY CHŁOP to by ci KAZAŁ zejść i samej sobie zrobić!
Odpowiedziałam na to równie delikatnie, że mi Marek łaski nie robi, i że właśnie między innymi dlatego, że dobry jest, to JA go karmię przez resztę dni w roku i żarełko pod dziubek podsuwam.

Powiadam Wam, jak słyszę w jaki sposób starsze babskie pokolenie pojmuje stosunki damsko-męskie to budzi się we mnie feministka. Typ wojujący:)

Ale wracając do temata.

Moje przymusowe polegiwanie trwało  do 15.00. Mniej więcej o tej porze poczułam się na tyle dobrze, żeby zwlec się z łoża boleści.
Po tym, co oczy me zarejestrowały po zejściu z górki na doły domostwa naszego, powzięłam mocne postanowienie wbicia sobie raz na zawsze do łba , że  NIEWYKONALNE jest utrzymanie porządku w domu, w którym tylko ja sprzątam i tylko ja mam nawyk odkładania rzeczy na miejsce.
Najwyższy czas pogodzić się z tym i przestać kopać się z koniem:)

Tyle w temacie.
Teraz część przyjemna postu.
Moje trwające wciąż osłabienie dało mi pretekst by wyluzować i zwolnić obroty.
Z  uporem zamykam oczy na postępujące zafaflunianie domostwa i zajmuję się li i jedynie żywieniem rodziny. Bo tego, nad czym ubolewam,  nie mogę sobie odpuścić.

Brakuje mi sił na aktywny relaks, więc rozrywam się i odrywam od codzienności czytając. Na tapecie wciąż Harlan Coben. Nadrabiam zaległości czytelnicze sięgając po literaturę łatwą i bardzo przyjemną :) Z racji lekkości pióra Mr. Cobena, a nie tematyki lektur :)



Ze stosu powyżej zostały mi do przeczytania trzy powieści, więc nie lenię się w tym temacie:) A że nie dosypiam przez to i zaniedbałam inne zajęcia hobbystyczne?  Trudno i coś za coś:)




niedziela, 2 lutego 2014

pora na dobranoc


Pod koniec  aktywnie spędzonej niedzieli, po siusiu i myju myju  przyszła pora na lulu:)
Skierowałam więc swe kroki do sypialni.

Już miałam wskoczyć w piernaty...ale mnie coś "tkło".




Odchyliłam kołderkę i co me oczy ujrzały ?
Że  łóżko już zajęte.:)







Poszła won, babo...
dziś TY śpisz na kanapie, a ja się byczę w pościeli :)





sobota, 1 lutego 2014

przepis na weekend

i
"apropos" do niego, o moich fobiach dotyczących szamanka.

Przy okazji odpowiedzi na zapytanie jednej takiej ciekawskiej czytaczki  "co kryje się pod nazwą anielskie kotlety?" wysmażę post kulinarno-wiwisekcyjny.
To jest przepis zamieszczę na tanie i szybkie danie
 i się obnażę zdradzając swoją kolejną fobię.

Na początek zwierzenia:)
Nienawidzę podrobów. Organicznie i całym swym jestestwem:)
Zbiera mi się na wymioty na samą myśl o flakach, żołądkach, serduszkach, ozorkach i cynaderkach-nerkach czy w końcu jądrach.:) Ble. Nie tknę. Do ust nie wezmę.

Ale ponieważ moi najbliżsi i zwierza moje wielbią podroby to czasami przyrządzam. I babrzę się we flakach i inszych obrzydliwościach krojąc, gotując i smażąc toto dzielnie, chociaż na pawika mi się zbiera przy przyrządzaniu:)

Niedawno, na prośbę Mareczka mego, co przepis odkrył na internecie, upichciłam wątróbkę inaczej niż tradycyjnie. Czyli nie smażoną z cebulką i jabłkiem, tylko w postaci kotlecików. A właściwie placuszków:) Przepis znany jest na świecie ( hehe) pod nazwą ANIELSKIE KOTLETY, bo go rozpowszechniła zakonnica, siostra Aniela. Wielbiciele tej potrawy uważają, że to bardzo trafna nazwa też dlatego, że smakuje bosko, jakby przez anioły stworzone. No niebo w gębie.

Może i jest w tych plackach coś nadprzyrodzonego:). Skoro i ja się przemogłam i zjadłam jednego placka. I to nie tylko bez odruchu wymiotnego, ale  ze smakiem. O dziwo, te placuszki są najwyraźniej zjadliwe nawet dla tak zagorzałego wątróbkofoba jak ja:)

ANIELSKIE PLACKI z WĄTRÓBKI :

Składniki:
  • 1/2 kg. wątróbki ( drobiowej lub wieprzowej)
  • 1 duża cebula
  • 1-2 ząbki czosnku
  • 1 jajko
  • 3-4 łyżki stołowe mąki pszennej
  • sól
  • pieprz
  • majeranek suszony (  niekoniecznie)
  • olej do smażenia
Z podanej wyżej ilości produktów  da się wysmażyć 8-10 placuszków.

Wykonanie:
  • Wątróbkę opłukać i odsączyć z wody.
  • Pokroić na małe kawałeczki, w tzw. kosteczkę.
  • Cebulę obrać i też pokroić drobniutko. Ja, bo tak szybciej,  łatwiej i bez łez  rozdrabniam ją z pomocą robota kuchennego.
  • Czosnek przecisnąć przez praskę.
  • Rozdrobnione wątróbkę, cebule i czosnek włożyć do miski.
  • Dodać mąkę.
  • Dodać  jajko ( rozbite i bez skorupki:)))
  • Doprawić solą, pieprzem i szczyptą majeranku.
  • Wymieszać składniki.
  • Rozgrzać na patelni olej.
  • Na gorącą patelnię nakładać dużą łyżką i formować placuszki na kształt tych ziemniaczanych. "Plaskate" powinno być:) by wątróbka się podsmażyła i nie była w środku surowa.
  • Smażyć na złoto z dwóch stron.
  • Jeść.
Podobno najsmaczniejsze są świeżo zdjęte ze skwierczącej patelni. Gorące.


Autorskich zdjęć żarełka nie mam. Kotlety  już dawno zjedzone, miska po surówce wylizana.

Dla orientacji jak specjał wygląda dodałam zdjęcie z netu.


ze strony garnek.pl


Marek i Ciocia Klara uwielbiają te placuszki, więc je serwuję średnio raz na dwa tygodnie by im się nie przejadły.
Mam tak jak Klarcia. Karmieniem okazuję ciepłe uczucia. Jeśli karmię bliskich tym co lubią najbardziej a czego ja nie znoszę,  to wysyłam sygnał, że to danie  z serca, choć często z innych podrobów :)


Tym co wątróbkę zjadają ze smakiem i tym co patrzeć na nią nie mogą serdeczności na weekend :)






piątek, 31 stycznia 2014

była sobie kuchareczka

czyli
o psychicznym przymusie dokarmiania.

 Usiadłam na godzinkę przed kompem by dać odpocząć nogom, rękom i kręgosłupowi. Należy mi się odpoczynek po dobrej robocie. A że  natchnienie na posta poczułam to piszę.

Natchło mnie niespodziewanie. No tak. Tak to z natchnieniem właśnie bywa. Z nagła natycha:) W kuchni, przy garach mnie muza nawiedziła. Kiedy wesoło, na cztery fajery, perkotały, bulgotały i skwierczały  liczne sprytnie wymieszane składniki pokarmowe przemienione w potrawy. Na jednym palniczku dusił się strogonoff na jutro. Na drugim gotowały ziemniaczki do obiadu. W trzecim garnku  wątróbka dla futrzanego towarzystwa. Inna wątróbka w postaci anielskich kotletów "dochodziła" smażąc się na małych ogniu.

W tak zwanym międzyczasie kroiłam warzywa na surówkę i odganiałam od siebie Kazika co jojczał i miauczał przejmująco oraz  plątał się pod nogami i obijał o pańciowe łydki, niemal z nóg zwalając.

Uaktywnił się spuchlak jeden i wylazł z piernatów.  Znowu zgłodniał, wyczuwszy apetyczne wonie ulatujące z garnków i patelni. Dwudziesty raz  dzisiaj:)

Widzicie ten głód w oczach? Ja niestety widzę.


A jak widzę to dokarmiam.

No właśnie. To o tym naszło mnie  pisać.
Mam przymus dokarmiania. Imperatyw taki. Nie bardzo umiem, i talentów w temacie pichcenia nie posiadam żadnych. Do tego  nie lubię w kuchni sterczeć. Czasu mi szkoda na tkwienie przy garach. Bo czasu na kucharzenie to ja tracę mnóstwo. Średnio cztery do pięciu godzin dziennie. Czasami mniej i więcej czasami.

Kupa casu, którego przecież kruca ciągle mi mało. 

 Ale pomimo deficytów czasowych tkwię przy garach. I nie tylko dlatego, że gdybym to zostawiła w kolere to domownicy i zwierza by z głodu padli. Nie byłoby tak źle. Chyba:)
Tracę cenne godziny przy garach przede wszystkim dlatego, że kocham dokarmiać.
I radochę mam olbrzymią, kiedy to co w kuchni wysmażę znika w otworach gębowych dokarmianych teleekspresowo. Pochłaniane z apetytem.

Nie poradzę. Karmicielka ze mnie.

Dokarmiam więc.Nie bardzo  umiem, ale muszę. Ptactwo zimą. Wiewióry jesienią. Zwierza domowe, rodzinę, przyjaciół, znajomych okrągły rok. Odczuwam psychiczne katusze  kiedy nie mogę niczego podać na stół i niczym ugościć.
.

A jak tam u Was z  imperatywem dokarmiania ?






piątek, 10 stycznia 2014

chiaroscuro

czyli światło i cień, jasność i mrok.

Wczoraj nagle i niespodziewanie skończyła się nasza codzienność bez Cioci. Pokój gościnny znowu zamieszkuje Klara. Mam nadzieję, że tym razem zostanie z nami dłużej, nawet całą zimę. Chciałabym, żeby wreszcie poczuła, że ma tu swój kąt. Chciałabym, żeby jej obecność stała się wreszcie dla niej i dla nas czymś zwyczajnym. Byśmy do siebie przywykli. By z gościa stała się domownikiem.
Postanowiłam ignorować Jej bierność tak jak staram się olewać domowe niechciejstwo Mareczka. Ot... kolejne stworzenie kanapowe w domu:)
Oprócz powrotu Cioci u mnie stara bida i codzienna rutyna, którą wczoraj urozmaiciła poranna wizyta mojej ulubionej sąsiadki Be. Wpadła sobie na kawkę i przyniosła dobrą energię i pogodę.

Za chwilkę podobną "wpadkę" zaliczy kolega Marka. Na szczęście nie muszę do niego schodzić, bo to nie nasz wspólny znajomek. Marek sam się  nim zajmie. To jest obsłuży kawą z ciasteczkami  i zabawi towarzysko.
Kazik śpi słodko na łóżku w sypialni. Żunia tak samo,  przy kominku na dole. Ciocia zasiadła na kanapie i ogląda tv. Jest szansa, że popracuję chwilkę w spokoju, niemolestowana przez ludzi i zwierzęta.

Zobaczymy:)

Na zdjęciu wyjątkowo nie zwierza nasze, a  zimowe badylki. Dostałam je wczoraj od Be.

Niby nic.... skromne gałązki, a nie mogę się na nie napatrzeć. Szczególnie kiedy bukiecik dosięgnie promieniami słoneczko. Wtedy owoce na gałązce i wrzosy wydają się płonąć i lśnią jak klejnoty. 


Te kolory, te światłocienie, bajka po prostu.

Patrzę sobie na ten bukiecik i zamiast zwyczajnie się zachwycić i zabrać za konkrety, tj. do roboty to na dumania mnie bierze.Rozmyślam sobie, psia kostka:) 
O tym, że radość można znaleźć we wszystkim i zapatrzeć na byle co i niby nic. Choćby na badylka zerwanego z drzewa.
I o tym, że nasze życie pełne jest takich światłocieni jak na tych zapodanych zdjęciach. Wszystko co nas otacza jest jednocześnie mrokiem i jasnością. Zależy, z której strony na to spojrzymy.

Ale dość tego filozofowania , do roboty. Jak się szybko uwinę z obowiązkami to może sobie pofolguję i poodwiedzam Wasze blogi, skomentuję to i owo i odpowiem na komentarze tutaj.

mam nadzieję na do zobaczenia:)
serdeczności:)

środa, 8 stycznia 2014

schody


czyli
długa droga pod górę.
Dziś poględzę  o schodach. Sensu stricto,  tych zaprezentowanych poniżej. Łączących dwa piętra domostwa naszego.


Nie mam zamiaru rozpisywać się nad ich zaletami. Że ładniusie, że dębowe. Że mało trzeszczą bo  tylko trochę się wypaczyły  i "niewywrotne", chociaż wąskie:) Pomarudzę sobie na ich temat.

Bo jak dla mnie mają jedną poważną wadę. Chociaż liczą sobie stopni kilkanaście, to zdarza się tak, że żeby je pokonać i trafić z pięterka na parter oraz na odwyrtkę, trzeba poświęcić stanowczo za  dużo cennego czasu.

Bo tak...tu jak zawsze przykładem się posłużę. Z dzisiejszego rana, bom sklerotyczna i nawet wczorajszego dnia  już prawie nie pamiętam.

Rankiem, udając się z sypialni do kuchni by przyrządzić sobie ulubiony napój śniadaniowy tj. kawę z mlekiem, cynamonem i miodem, drogę z pięterka na parter pokonałam szybko. Żwawo bym rzekła, gdybym ściemniać chciała. Ale kto mi uwierzy, że z rana i przed wypiciem kawy jestem żwawa. Nikt.
Więc przyznam, że zeszłam schodami zaledwie w trzy minuty, pomimo tego, że na szuranego, ciagnąc noga za nogą i nie spiesząc się.
Za to wchodziłam na pięterko dwie godziny.

I wcale nie dlatego, że nie jestem w formie. Bo choć faktycznie nie jestem to najczęściej bez zadyszki wbiegam na schody i zbiegam z nich  galopem, z impetem, hałasując przy tym jak stado rozjuszonych nosorożców.

Dziw  to na dziwy taka różnica czasu w pokonaniu tego samego dystansu.
Ten fakt budzi mą gorycz. Szczególnie dzisiaj kiedy zależało mi na jak najszybszym powrocie na pięterko. Do gabinetu. Na fotel przy biurku. Przed komputer. Gdyż pracować chciałam. Zarobić. Odciążyć finansowo Mareczka, który  skarży się coraz częściej na swój los głównego utrzymywacza rodziny.

Tu dygresję znów zrobię, ale że z tematem związaną jednakowoż, więc sobie pozwolę.
Czuła na narzekania chłopa mego  postanowiłam pomóc bardziej niż dotychczas. To znaczy dorabiać więcej. Nie tak, żeby tylko od czasu do czasu dokładać się do budżetu domowego, ale robić to regularnie. Płacić domowe rachunki z Mareczkiem pół na pół. A to oznacza znaczne zintensyfikowanie dodatkowego zarobkowania.Obliczyłam sobie, że żeby udało mi się zarobić na połowę miesięcznych kosztów utrzymania domu muszę siedzieć przed kompem i pisać 8-10 godzin dziennie. Pod warunkiem rzecz jasna, że sprzedam dużo z tego co wysiedzę:)

Ale do brzegu. Krótko. Postanowiłam zaczynać "pracę" o 9.00. Około 15.00 zrobić przerwę na upichcenie obiadku i po jego zjedzeniu i sprzątaniu po nim,  wrócić do klepania w komputer. No i co? Dooopa z tego wychodzi. Przez tą długą drogę schodami w górę.

Gdzie tkwi tajemnica tak ślamazarnego pokonania niedużego dystansu ? Ano, po mojemu, w przystankach. W tym co po drodze. We wszystkim co robię na trasie z dołu na górę:) Rozpoczynając od punktu wyjścia czyli kuchni, w której czekają czarne zwierza i ich Pańcio z nadzieją na nakarmienie i którą mus jest doprowadzić do porządku po  nocnych podjadaniach i śniadaniach ludzi i futrzaków. Tak tak, na trasie parter-piętro oprócz schodów, które od czasu do czasu należy odkurzyć i umyć natrafiam  też na puste i wyczyszczone z jadła i napoju  ludzkie i zwierzakowe miski, brudne zlewy, blaty i kuchenki, ufaflunione podłogi. Jak też, za przeproszeniem, zasrane kuwety.  Oraz pełne po brzegi brudniaki, puste pralki i suszarki uginające się od wysuszonego na wiór prania, które trzeba  poskładać i wyprasować.

Podobnie było wczoraj w nocy. O 22.00 wstałam z kanapy  w dziennym oznajmiając, że idę lulu. Głowę do poduszki przyłożyłam za kwadrans dwunasta.

Zaprawdę, długa i przeszkód pełna jest droga po  schodach na pięterko:)



ps. Przeczytawszy wszystko co napisałam  powyżej uznałam, że to bredzenie chorego na głowę. Ale tyle czasu na to poświęciłam, że mi szkoda wykasować te brednie. A co tam. Niech będą.

serdeczności:)