leżę i pachnę

leżę i pachnę

niedziela, 1 lipca 2018

mydło i powidło

czyli  donos skumulowany.

Znowu milczałam długo. Kuźwa:( Dlategotyż  do opowiadania trochę mam. Dlatego tyż tematyka donosów różnorodna. Nader. Niby nic ekstra super intrygującego do napisania nie mam. Co się działo ekscytujące jest tak, szczególnie w retrospekcji, jak opis imienin cioci Zosi i fotorelacja z tego co postawiła na stół do wyżerki. no smacznie i apetycznie, ale dupy nie urywa:)

Więc...
Zacznę może od najciekawszego. Żeby me drogie czytaczki nie przysnęły  już na wstępie. Od wyprawy na kajaki.. O dziwo udała się bardzo. W Zwierzyńcu roztoczańskim, ku wielkiej mej radości dzikie tłumy turystów nie dawały się we znaki. Tak samo jak liczne towarzystwo. Dało się wytrzymać wszystkie wyskoki rozbrykanej młodzieży i dziatwy. Nie nasza osobista ta czereda, więc luzik. Nie my ich wychowywać musimy:) To samo dotyczy tych dorosłych, którym by się przydały lekcje kultury i wychowania do życia wśród ludzi:) Dało się nawet przeżyć warunki noclegowe i żarełko serwowane w zwierzynieckich jadłopodajniach. Żaden grzyb ani salmonella nas nie dopadła:) 

Wypaliło to co było dla mnie najważniejsze:)Na rzece było wspaniale. Pogoda bardzo dopisała.  Żar lal się z nieba, owszem, ale na wodzie upał tak nie doskwiera.  Ludzi dużo, ale tłok nie dawał się we znaki. Płynęło się... płynnie ( hehe). Wybraliśmy trasę mniej uczęszczaną, trudniejszą, więc na rzece był luz.  Gdyby nie mały balast w osobie małżonka roztomiłego  wspominałabym ten spływ tylko wydając z siebie pełne zachwytu ochy i achy. Przez Mareczka doszły też zrezygnowane echy. Niestety, tym razem nie udało mi się płynąć w jedynce i ten wnerwiający facet za mną w łódce psuł mi nastrój ciągłym wymądrzaniem się, robieniem uwag i  zgrywaniem "miszcza" kajakarstwa. Wszystko w przerwach pomiędzy zaciąganiem się papierosami i dudlaniem piwska. Na szczęście gdzieś w połowie trasy udało mi się zmienić partnera. Żeby tak można było w mig i bezboleśnie  czynić w życiu:) Dalej popłynęliśmy ze szwagrem Marka, a zaszczyt pływania z braciszkiem przypadł  jego siostrze rodzonej. Jak się okazało ten odcinek był dla obojga wielką niezapomnianą przygodą:) Która doprowadziła do dwóch wywrotek na odcinku kilku kilometrów:) Przy kolejnym postoju nastąpiła więc druga wymiana partnerów. Chociaż Mareczek mnie po rękach całował, tym razem popłynęłam z jego siostrą, żeby udowodnić niedowiarkom, że ich "wypadki"to nie wina wyjątkowo wywrotnego kajaka, jak twierdziła Gonia, ani beznadziejnej partnerki, jak uważał Marek. Rzecz jasna do następnego postoju dotarłyśmy zgodnie i bez szwanku.
Ja niemal w euforii, bo mój balast siedział cicho i potulnie i nie rozrabiał jak pijany zając.
        Powiadam wam:) Kajakarstwo to jest ten rodzaj aktywnego wypoczynku, który lubię najbardziej. Nic nie sprawia mi takiej frajdy jak wiosłowanie. Kocham to: )Ubóstwiam:) I nigdy nie marnuję okazji na wywijanie wiosłem:)I nie straszne mi żadne towarzystwo, ani warunki pogodowe. Byle płynąć. Był nawet taki czas, kiedy zapragnęłam zachłannie posiadać własny kajak, by w każdą wolną chwilę móc jeździć nad wodę i pływać, pływać:) Na szczęście przeszło mi, po głębokim namyśle. Tak naprawdę tych wolnych chwil zebrałoby się w sumie kilka w roku. Pewnie nie więcej. Się nie opłaca.
To tyle w temacie kajaków. Zdjęć nie przedstawię, bo na kajakach nie robię. Boję się, że zamoczę sprzęt foto. Nawet telefonu na spływ nie biorę. Z tej samej przyczyny.

Po kajakach nastał ukochany przeze mnie okres owocowy.
Jestem zapamiętałym owocożercą i ten czas wspominam z rozrzewnieniem.
Chociaż wiązał się z dodatkową pracą. Nie tylko z rwaniem owoców, ale i z ich przetwórstwem. I wcale nie mam na myśli przeróbki świeżych owoców w przewodzie pokarmowym. Nawet ja, nie pożarłabym  wszystkiego co kupiliśmy i zerwaliśmy z naszej czereśni.:)



Najpierw dojrzewały truskawki,  potem czereśnie. W końcu przyszedł czas przetwórstwa jagódek:) Co prawda innego rodzaju, nie tych czarnych, leśnych borówek, a kamczackich, z jagodowej plantacji.



Mamy już więc zamrażarkę i spiżarnię pełną musu i dżemu truskawkowego, dżemu i konfitur z czereśni i wreszcie musu i konfitur z jagódek kamczackich. Wszystkich specjałów po trochu. Jak to Marek powiada, zrobiliśmy ( małżonek zakręcał słoiki) tego całkiem sporo. Przy dżemie z czereśni pomagała Teściówka, która wpadła w czereśniowy amok, najpierw czyniąc akrobacje nadrzewne przy rwaniu, a potem przerabiając  owoce  w ilościach hurtowych:)
Dużo było przy tym pracy i babraniny, ale w kwestii przetworów jestem tradycjonalistką do bólu. Kupcze słodkości ze słoików nijak się mają do tych własnej roboty. Takie na przykład domowe konfitury. Trzy dni  smażenia, ale jaki efekt. Ambrozja:)

Mam nadzieję, że to nie koniec sezonu na owoce.:))Marzą mi się soki malinowe i powidła śliwkowe i jabłkowe musy :)
no i ślinotoku dostałam:)

Kończę.:)Pora na prawdziwe niebo w gębie, koktail z musu jagodowego, z miodem i maślanką:)


Pozdrawiam, wciąż jeszcze weekendowo:)