leżę i pachnę

leżę i pachnę

sobota, 23 maja 2015

Milady

Od czasu do czasu  czytacze-podglądacze wyrażają pretensje, że jakoś bardzo rzadko zamieszczam zdjęcia Żuni- Elżuni, naszej psiej milady. Ciągle tylko niepodzielnie na fotach króluje Jego Wysokość Kazimierz Wielki i Tłusty:)

Co fakt to fakt...racja to:)Mus się usprawiedliwić.

Powody takiej fotodyskryminacji są dwa. Po pierwsze,  Żuńka nie cierpi być fotografowana. Mniemam, że to dlatego, iż jest bardzo nieśmiała oraz skromna i nie lubi chwalić się swoją powalającą urodą. To prawdziwa dama.

Drugi powód jest bardziej prozaiczny:) Zdjęcia z sunią nie wychodzą, gdyż psia jucha nie zgadza się na pozowanie i sprytnie protestuje przed udziałem w sesji, podchodząc pod sam obiektyw, trącając aparat nosem, podłażąc mi pod ręce, wpychając mi  łepetynę między  nogi, czy kładąc ją na moje kolana.
Taka jest oporna,  obronno zaczepna.

Coś jak na zdjęciu poglądowym  nr 1:)





A to,  jak bardzo nie lubi pozować...to widać poniżej...




















...odczep się Pańcia do jasnej kolery, daj spać....


czwartek, 21 maja 2015

a_ve czwartek


A we czwartek ...samotne zajadanie smuteczków owsianymi ciasteczkami  i wgapianie się w szoro-buro-deszczowy,  melancholijny widok zza oknem przerwała mi wizyta Be, mojej sąsiadki ulubionej.




Która raz kolejny wniosła oprócz kwiatów i ich woni, powiew optymizmu.
Zrobiło się cieplej i jaśniej, chociaż wcale nie rozmawiałyśmy o sprawach lekkich i radosnych.





i wiecie co mi teraz "w duszy gra" ? Ano to:) I teraz sobie śpiewam:


"Cause we are
We are shining stars
We are invincible
We are who we are
On our darkest day
When we're miles away
So we'll come
We will find our way home

If you're lost and alone
Or you're sinking like a stone
Carry on
May your past be the sound
Of your feet upon the ground
Carry on

Carry on, carry on..."





Dobrych ludzi wokół Was i uśmiechu na ten i kolejne dni. 

Może padać....ale niech pada tylko za oknem...wiosennym, ożywczym  i życiodajnym deszczem:)


Komu ciasteczko?

sobota, 16 maja 2015

a w niedzielę

Wiem ci ja wiem, że to już znowu sobota jest:) Tak się składa, że właśnie taki refleks mam ostatnio. Mocno spóźniony:)
I o niedzieli minionej napiszę, bo w  tygodniu nic się takiego wyjątkowego nie stało, co byłoby bardziej warte donosu.
W niedzielę, jak pewnie pamiętacie, miałam zorganizować grilla. Imieninowego, dla rodziny. Co uczyniłam. Pomimo mocno niesprzyjającej pogody. Grillowałam co prawda na grillu z kuchennego piekarnika, ale co tam:) Dało radę.

Goście dopisali. Oraz humory też. Pomimo braku słonecznej aury, deszczu i chmur na niebie i  na twarzy niektórych uczestników imprezy.
Skoro rodzinnie, to było kameralnie. Tradycyjnie już osiem osób, bo w miejsce naszej Babci zaprosiłam Ciocię. Siostrę mojej Mamuni, charakterną babeczkę z "jajami".
Takie spotkania jak to niedzielne lubię najbardziej. Takie, na których nie ma wielu gości, tylko akurat tyle osób ile być powinno, by dostatecznie zając się, "zaopiekować" wszystkimi, nikogo nie pomijając.

Było bardzo miło. Choć obyło się bez zwyczajowych, tradycyjnych już wygłupów, takich jak koncert życzeń czy tańce połamańce, gdyż dwóm "gwiazdom" naszych rodzinnych imprez humor nie dopisał. Za to ja czułam się pępkiem imprezy, jak nigdy doceniana i hołubiona. Komplementowana za przygotowane jadło i nie tylko. Rozpieszczana jak to solenizantka:) Miłym słowami  i czułymi gestami głaskana...
Powiadam Wam...mrau.
Warto było się postarać, dla takich gości:)

A o tym jak się postarałam i co się działo więcej na nikisferze piszę.

Na koniec w  ramach chwalipięctwa zdjątko jednego z prezentów pokażę:)

 Przepiękne bzy dostałam:)






Co prawda to zdjęcie nieaktualne, bo właśnie dzisiaj musiałam wyschnięty bukiet wyrzucić.
Ale czas jakiś nim oczy cieszyłam :) To i Wy nacieszcie:)




serdeczności Serdeńki:)


czwartek, 7 maja 2015

Mówcie mi ironwoman :)


Nie, to  nie błąd w pisowni,  że ironwoman jest razem pisane.




Dziś  donos o tym jak to kobietakot wylegująca się na słoneczku staje się pod wieczór kobietążelazkiem:)

Najpierw tło postu. Zaczęło się  od pewnego dialogu, który miał miejsce  tydzień temu, rankiem, w pierwszy upalny weekend tej wiosny.

- No nie ! co jest ?! Gdzie są moje wszystkie krótkie spodenki ?! - zakrzyknął Mój z oburzeniem, z głębi domostwa.
- No tak... zaczyna się zabawa w schowanego...- mruknęłam  na to  znad kuchenki.
- Słyszysz!!? -rykło znowu z większą mocą - NIE MOGĘ ZNALEŹĆ SPODENEK!
- Szukajcie  a znajdziecie ... - pomarmoliłam pod nosem w odzewie, nie przerywając mieszania kaszy jaglanej  co bulgotała w rondelku.
- MO-NI-KA! JA MÓWIĘ! do Ciebie! - wściekły krzyk z okolic garderobianych, wywołał poruszenie w okolicach parapetu, na którym wygrzewało się w słońcu kocisko.
- Gadaj zdrów...zamruczałam znowu, tym razem odkrzykując jednak: ZARAZ PRZYJDĘ !
I przyszłam, to jest poszłam, zakręciwszy gaz pod garnkiem , tam gdzie mnie nawoływano. Do garderoby inaczej  zwanej kanciapą. Stanęłam na  jej progu i  nakazałam gestykulacją, by znajdujący się tam chłop opuścił  rzeczone pomieszczenie. Gdyż jest ono wielkości bardzo dużej szafy i nie ma w nim miejsca na dwie wrogo nastawione do siebie osoby. W takiej klitce można się co najwyżej poprzytulać, ale na to się raczej nie zanosiło:)
Potem tam gdzie  przedtem stał Marek postawiłam krzesło i wlazłam nań:) Następnie zdjęłam z szafy walizę, a  z niej  wyjęłam  między innymi markowe spodenki.
-  Patrz uważnie - rzekłam  mentorsko do Mego co zapuszczał żurawia zza progu -  w tej walizce są Twoje letnie ciuchy, a w tamtych trzech - tu pokazałam paluchem, w których - moje.
- Masz tu swoje spodenki - podałam stos portek właścicielowi - Wybierz sobie, które włożysz.
- Ale one są nieuprasowane -  z pretensją w głosie zareagował na to Marek.
- No co Ty powiesz... to sobie uprasuj. Ja nie mam czasu. - odparowałam wybitnie dobitnie. I poszłam sobie, w spokoju kończyć  gotowanie kaszy. Tu dygresję uczynię, jak to ja. Uwielbiam jaglaną kaszę i nikt i nic mi w jej przyrządzaniu i pałaszowaniu  nie przeszkodzi na dłużej.

Podczas gdy Marek prasował swoje spodenki, mrucząc pod nosem obrażony, że zmuszony został do tak przyziemnej i uwłaczającej męskiej godności czynności, jaką jest bez wątpienia prasowanie, ja doszłam do wniosku, że JUŻ CZAS najwyższy.

By dokonać radykalnych zmian .

A raczej zamian. Wymian. W naszych szafach.
Zimowych ciuchów na letnie.

Co niniejszym czynię od tygodnia. I czego jeszcze nie skończyłam robić. Choć wymieniam dzielnie, codziennie. Chowam i pakuję opatulacze zimowe, oraz rozpakowuję i odświeżam w szybkim praniu, fatałaszki zwiewne. Prasując przed powieszeniem w szafie. Dużo tego i żmudna to robota, ale dla mnie terapeutyczna.

Bo przyznam Wam się, gdyż może tego nie wiecie, że jestem takim dziwnym egzemplarzem baby, która lubi prasować. Z żelazkiem w ręku dobrze mi się myśli, a nawet i tańczy, wtedy kiedy prasuję przy muzyce. Jakoś terapeutycznie na mnie wpływa to, że coś co było wymięte i wyglądało jak psu z gardła wyjęte, nagle za sprawą rąk moich nabiera gładkości. Widok złożonych równiutko, kolorowych stosików ubrań wpływa na mnie kojąco.
Bowiem kiedy ja, ironwoman, wchodzę do akcji z chaosu czynię ład.:)

Tak.

Jednakowoż  cieszę się niezmiernie, że jutro znowu się przeistoczę. Z ironwoman w kobietę pracującą zawodowo:) Bo wiadoma to rzecz, że co za dużo przyjemności i terapii żelazkiem  to niezdrowo.

Stanowczo. Zdecydowanie. Niewątpliwie.

środa, 6 maja 2015

wczoraj catwoman dzisiaj robobaba


 W związku z tym, że tytuł posta jest prawdą najprawdziwszą z prawd to wpadam dziś na chwilkę.
Głównie po to by znowu nie zamilkąć na dłużej.

Wbrew temu co można by było przypuszczać po przeczytaniu posta na nikisferze, uprzejmie donoszę, że, o dziwo, ostatnio jestem jakby w lepszej formie psychicznej.  

Może to dlatego , że staram się jak mogę, na siłę nawet, wyluzować.
Wczoraj, na przykład, prawie dzień cały poświęciłam na  relaks, ograniczając wypełnianie obowiązków do niezbędnego minimum.

Najmilej wspominam godziny metamorfozy w catwoman. Nie tę kotokobietę, co w skórzanym obcisłym wdzianku skacze po dachach wysokościowców, ale taką wzorowaną na tym tutaj poniżej...





kocie moim osobistym, który jak nikt potrafi się zrelaksować.

Ja też, korzystając ze sprzyjającej pogody ułożyłam się w słońcu. Tyle, że nie na dywanie w sypialni:)
Lecz na tarasie, a dokładniej na leżaczku. Z książką w ręku. Leżałam sobie i bezczelnie korzystałam z hojności promieni słonecznych. Słoneczna witamina d i endorfiny to jest to czego było mi potrzeba na smutki.

Było cudnie...i rozleniwiająco.

Na tyle, że dzisiaj by nadrobić wszelkie odłożone na potem obowiązki, zapierniczać będę jak szalona i nawiedzona etosem pracy robobaba.

W związku z powyższym piszę bye.... i do potem:)

serdeczności wszystkim czytaczom:)

piątek, 1 maja 2015

sielsko-anielsko i majowo




cóż więcej do Losu chcieć ?




Wszak mam czego chciałam :) Całe życie przecież marzyłam o małym, białym domku, w cudnych okolicznościach przyrody położonym.
No i jest:) Co prawda nie do końca biały, i nie taki niemały, ale jest, domek na wzniesieniu, w malowniczej okolicy pod miastem.  Pośród zieloności.

Spełniłam swoje marzenie.


Cieszyć się trzeba,  z tego czego niejeden mieszkaniec blokowiska mógłby pozazdrościć.
I się cieszę...ale...

coś więcej kryje się za sielskimi obrazeczkami .



O tym  trochę, jak zawsze, za drzwiami pod kluczem. Ale to potem.... teraz ruszę cztery litery  w plenery.

Wspaniałej MAJÓWKI dla wszystkich.