leżę i pachnę

leżę i pachnę

piątek, 31 stycznia 2014

była sobie kuchareczka

czyli
o psychicznym przymusie dokarmiania.

 Usiadłam na godzinkę przed kompem by dać odpocząć nogom, rękom i kręgosłupowi. Należy mi się odpoczynek po dobrej robocie. A że  natchnienie na posta poczułam to piszę.

Natchło mnie niespodziewanie. No tak. Tak to z natchnieniem właśnie bywa. Z nagła natycha:) W kuchni, przy garach mnie muza nawiedziła. Kiedy wesoło, na cztery fajery, perkotały, bulgotały i skwierczały  liczne sprytnie wymieszane składniki pokarmowe przemienione w potrawy. Na jednym palniczku dusił się strogonoff na jutro. Na drugim gotowały ziemniaczki do obiadu. W trzecim garnku  wątróbka dla futrzanego towarzystwa. Inna wątróbka w postaci anielskich kotletów "dochodziła" smażąc się na małych ogniu.

W tak zwanym międzyczasie kroiłam warzywa na surówkę i odganiałam od siebie Kazika co jojczał i miauczał przejmująco oraz  plątał się pod nogami i obijał o pańciowe łydki, niemal z nóg zwalając.

Uaktywnił się spuchlak jeden i wylazł z piernatów.  Znowu zgłodniał, wyczuwszy apetyczne wonie ulatujące z garnków i patelni. Dwudziesty raz  dzisiaj:)

Widzicie ten głód w oczach? Ja niestety widzę.


A jak widzę to dokarmiam.

No właśnie. To o tym naszło mnie  pisać.
Mam przymus dokarmiania. Imperatyw taki. Nie bardzo umiem, i talentów w temacie pichcenia nie posiadam żadnych. Do tego  nie lubię w kuchni sterczeć. Czasu mi szkoda na tkwienie przy garach. Bo czasu na kucharzenie to ja tracę mnóstwo. Średnio cztery do pięciu godzin dziennie. Czasami mniej i więcej czasami.

Kupa casu, którego przecież kruca ciągle mi mało. 

 Ale pomimo deficytów czasowych tkwię przy garach. I nie tylko dlatego, że gdybym to zostawiła w kolere to domownicy i zwierza by z głodu padli. Nie byłoby tak źle. Chyba:)
Tracę cenne godziny przy garach przede wszystkim dlatego, że kocham dokarmiać.
I radochę mam olbrzymią, kiedy to co w kuchni wysmażę znika w otworach gębowych dokarmianych teleekspresowo. Pochłaniane z apetytem.

Nie poradzę. Karmicielka ze mnie.

Dokarmiam więc.Nie bardzo  umiem, ale muszę. Ptactwo zimą. Wiewióry jesienią. Zwierza domowe, rodzinę, przyjaciół, znajomych okrągły rok. Odczuwam psychiczne katusze  kiedy nie mogę niczego podać na stół i niczym ugościć.
.

A jak tam u Was z  imperatywem dokarmiania ?






14 komentarzy:

  1. żeby nie było, żem bez serca to... dokarmiam, dokarmiam... najczęściej jednak swój własny przydomowy inwentarz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamma:) A skąd Ci przyszło do głowy, że Ci co dokarmiają są bez serca ? Jakoś nigdy tak na to nie patrzyłam:)

      Usuń
  2. No, niestety nie mam takiego imperatywu. Przez jakieś 24 lata małżeństwa zawsze około południa byłam zaskoczona, że potrzebny jest obiad. Znowu? Przecież już był. Np. wczoraj...
    W końcu mąż wymyślił "tygodnie obiadowe". Tydzień on, tydzień ja. I to działa. I przyznam, że wolę te tygodnie, w których nie muszę w ogóle myśleć o jedzeniu:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdroszczę Ci braku tego imperatywu:) Chciałabym być pozbawiona tego wewnętrznego przymusu. Według mnie żaden przymus nie jest dobry.:) A mąż co bez oporów, a nawet chętnie gotuje obiady to ciągle dla mnie dziwo do podziwiania:) Chociaż mój Tatko taki był i kucharzyć lubił:)

      pozdrawiam:)

      Usuń
  3. dokarmiam, zamiast powiedzieć :kocham cię" piekę ciasto albo kawał mięsa w dowód miłości.A potem wszyscy grubniemy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie tak jak ja :)Ciocia zmiata z talerzy wszystko co podam, a potem narzeka, że puchnie. Mareczek podobnie.

      Usuń
  4. lubię gotować, niestety ... minimum dziesięć godzin do dwunastu na dobę pracuję, pozostały czas zajmuje mi ....... no w każdym razie na jedzonka gotowanie czasu nie mam, ale robię to teraz w trakcie wolnego z radością wielką i postanowiłam sobie gotować ciepłe zupy zimą codziennie!!
    zwierza dokarmiamy z Naczelnikiem do spółki głównie puszkowym żarciem i suchym!! nad czym ubolewam ale kiedy tylko mogę coś im dodaję do tego menu! głównie ernine rozpuszczam ja)) za co zbieram joby))))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz valjuś , dawno, dawno temu kiedy jeszcze pracowałam zawodowo miałam tak jak Ty:) Dziesięć godzin poza domem w dzień powszedni. Ale i tak musiałam gotować obiadki.PO pracy robiliśmy zakupy spożywcze z Markiem. Wracaliśmy do domu, rzucałam torebkę w kąt i wkraczałam do kuchni, a właściwie w progi aneksu kuchennego. Kombinowałam wtedy z potrawami, które można upichcić w pół godzinki, bo Marek stał nade mną, zaglądał w gary niecierpliwie pytając kiedy będzie żarełko bo on jest głodny.
      A w temacie rozpuszczania zwierząt to też zbieram joby. Że niby ja utuczyłam kota, a teraz tuczę sunię rozpieszczając ją frykasami. A co ja poradzę, że sucza markiza puszkowego i suchego nie chce żreć ? Coś żreć musi, więc mieszam białko z węglowodanami i wpiernicza:)

      Usuń
  5. Nie lubię wątróbki, Jednak ciekawa jestem co kryje się pod nazwą anielskie kotlety.

    pozdrawiam:)

    czytaczka Bożena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam, też nie lubię wątróbki:)
      Na zapytanie o anielskie kotlety odpowiedziałam we wczorajszym poście.
      pozdrawiam:)

      Usuń
  6. Mam, dokarmiam, dopieszczam słodkościami, wyszukuję cuda i uwielbiam, jak JĄ ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie... wszystko przez to uwielbienie jak JĄ:)

      Usuń
  7. Mam podobnie. W garach stać nie lubię, ale to o mnie znajomi mówią, że jestem, jak typowa babcia: posadzę, nakarmię, posprzątam i... pójdę gotować i dokarmiać dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie..typowo mamciowe i babciowe instynkta :)

      Usuń