leżę i pachnę

leżę i pachnę

wtorek, 18 czerwca 2019

słodkich snów

Aktualnie jestem na etapie totalnego wyczerpania.
Mam rozładowany energetycznie organizm. Powodem głównym rozmemłania i spadku formy   jest moje notoryczne niedosypianie.



Kłopoty ze snem miewam na szczęście tylko czasami. Zdarza się, że nie mogę zasnąć i leżę wgapiając się w sufit do rana, innym razem budzę się w środku nocy i już nie zasypiam  do świtu.Jak uda mi się zasnąć to śpię czujnie i byle duperel mnie budzi.Trzeszczenie klepek, mocniejszy podmuch wiatru. O zwierzach nocą aktywnych nie wspominając. Kici, co budzi wpatrywaniem się intensywnym. Żuni, co stawia na nogi mniej subtelnie, ujadaniem na nocnego stracha. Kaziku,  żałośnie miauczącym nad pustą miską. W końcu o małżonku, nocnym Marku, co nie daje zasnąć albo wybudza odgłosami okołokuchennymi w trakcie nocnego podjadania i dźwiękami dobiegającymi z włączonego pół nocy telepudła.
Od kilku dni, to jest nocy, śpię po kilka godzin. 
Nie śpię, bo myślę. 
Parafrazując  Kartezjusza :"Myślę, więc jestem.....niewyspana":)


Jest taki rodzaj bezsenności, która jest skutkiem natłoku myśli.
Skołtunionej, chaotycznej mieszanki wspomnień, refleksji, wniosków, zmartwień, planów, zamiarów. Z mojej przeszłości,  z mojego teraz i  tego co nadejdzie.

A  przecież dobry, nieprzerwany i mocny sen to dla mnie podstawa normalnego funkcjonowania w dzień. Już tak mam, że muszę się wyspać. Niewyspanie powoduje u mnie roztargnienie, kłopoty z koncentracją, poddenerwowanie na przemian z ociężałością fizyczną i umysłową. Wszystko co przynosi dzień, z czym muszę się mierzyć po nieprzespanej nocy przychodzi mi z większym trudem niż zazwyczaj.
I ponieważ, bo  nadchodzi ten błogi czas dłuższego wytchnienia od pracy to wzięłam i  powzięłam  :) zamiar, że  wreszcie się wyśpię:)

A w długoterminowych zamierzeniach, na polu walki o zdrowy sen, postanowiłam sobie, że wyreguluję wreszcie swój zegar biologiczny. Będę kłaść się lulu  codziennie o mniej więcej tej samej godzinie. Potrzebuję ośmiu godzin snu. Nie mniej i nie więcej. Wychodzi na to, że z uwagi na godziny pracy powinnam  spać zdrowo i słodko jak dziecię niewinne już o 22  i wstawać rześka i wypoczęta o 6 rano. Nieźle.

Ano właśnie i "apropos". Pora do łózia.
Spróbuję  się wyspać.
I wyśnić jakiś piękny sen:)

Wam też słodkich snów:)

Dobranoc:)





niedziela, 16 czerwca 2019

z niebytu

w blogowy byt.
Kolejny raz powracam na blogowe łono. Na jak długo i jak często będę gościć się okaże.
"Obiecanków cacanków" tym razem zaniecham :)

Natchła mnie do powrotu Alutka.:)Skoro ona może znaleźć kapkę czasu i ja też potrafię się zmobilizować. Dzięki Aluś za kopa Twego, co mnie nakłonił do porzucenia lenia.

Wszak lubię pisać i dobrze mi robi wypisywanie się na blogu.

Zaczynam więc od nowa.
Wiem, że zaskoczona będę niemało, bo  tym razem w czasie mojego milczenia nie zaglądałam na blogi zaprzyjaźnione. Mniemam, że się działo. Już to zauważyłam, zerkając za płoty nieśmiało.

Teraz pokrótce napiszę co u mnie się stało.

Zamilkłam po donosie o suni naszej. Spieszę więc donieść, że w tym temacie jest dobrze. Na teraz. Sunia jest po drugiej, mam nadzieję, ostatniej operacji. W czasie drugiego zabiegu, w maju, usunięto jej macicę i jest nadzieja, że guzki na piersiach jakie jej jeszcze pozostały nie będą rosły. Gdyby tak się stało nie trzeba by było męczyć jej kolejnymi operacjami.
Póki co, sunia bryka i dziamie jak młode szczenię. Ma apetyt i doskwiera jej tylko katarek.

Ogólnie, w temacie  naszych  futer wszystko gra. A i u nas też oki.

TAK:) Na szczęście,o żadnym nieszczęściu donosić nie muszę. Wszyscy w domu  stosunkowo zdrowi i pozostali najbliżsi też. Stan liczebny drużyny pierścienia pozostaje niezmienny.
Tak zwany constans.  Żyjemy sobie z Mareczkiem na naszych śmieciach niespiesznie i niezmiennie. Co mnie, babona niecierpliwego często irytuje i wyprowadza z równowagi. :) Markowi dobrze jest jak jest i chociaż mi też, to ciągle i uparcie chciałabym chciała by jeszcze lepiej było. Gdyż tak być może. Przecież:)Czyli w temacie relacji  baba-chłop też zmian żadnych.

No nuuuda . I tym razem wejścia smoka na bloga nie zrobię. I dzięki Stwórcy za to:)

Witam Was bez trąb i fanfar...ale bardzo serdecznie:)




piątek, 14 września 2018

mały donos

Już dawno po wakacjach a u mnie na blogu wciąż króluje pifko i czytadełko  na tarasie.
Najwyższy czas  zmienić fotkę i trochę podonosić. Działo się tak wiele, że nie sposób donieść o wszystkim. Więc natenczas pokrótce.

Dwa tygodnie urlopu minęły jak sen jaki złoty. W harmonii zapracowania z  wypoczywaniem po harówie. To był naprawdę dobry czas i wcale nie żałuję, że nie wyjechaliśmy na urlop gdzieś w świat. No może trochę mi żal, bo niezmiennie mnie ciągnie tam gdzie mnie jeszcze nie było. Oraz nieustająco tęsknie za tymi miejscami, które wspominam z rozrzewnieniem.
Ale przecież nie o tym miałam.
Trzeci tydzień to był koszmar.  Początek kolejnej trudnej i bolesnej drogi, na jaką wkroczyliśmy z Mareczkiem. To właśnie z powodu tego co się stało znowu zamilkłam na długo. Zaczęło się od choroby naszej suni, ostrej leukocytozy, które skończyła się niemal zejściem naszego cielątka ze świata tego. Na szczęście tak się nie stało, przeżyła, i przemogła kryzys po naszpikowaniu jej wielką ilością zastrzyków z antybiotykami. Niestety, w trakcie leczenia, po kompleksowych badaniach i prześwietleniach okazało się, że nasza psina ma raka. Na dzień dzisiejszy guzy kwalifikują się do operacyjnego usunięcia, ale jest ich  naprawdę sporo, co  najmniej kilka, więc leczenie będzie bardzo długie i bolesne. Rokowania nie są optymistyczne.
Ostatnie  ustalenia z lekarzami Żuni są takie, że najprawdopodobnie we wtorek psina będzie operowana po raz pierwszy. Zobaczymy czy wyniki badań dadzą zielone światło tym planom.

Ci co nie mają i nie kochają swoich pupili pewnie teraz nie pojmą co czuję. Umieram ze strachu o moją sunię.  Jestem przerażona i nie mogę sobie znaleźć miejsca. Trzymajcie kciuki proszę.





Nie tracę nadziei i wiary, że i ta smutna historia w naszym życiu skończy się happy andem i nasza sunia będzie przy nas jeszcze długie lata. Zdrowa i szczęśliwa dożyje lat sędziwych.


wtorek, 7 sierpnia 2018

urlop


Niech Was nie zmyli zdjątko. Fotka dodana do posta wcale nie odzwierciedla charakteru mego wypoczywania od pracy. Chociaż ...może trochę:) Z racji tego, że zimne pifko stoi, a apetyczna książką leży na palecie udającej stół, która to z kolei położona jest na  piekielnie hałaśliwej maszynie zwanej zagęszczarką.:)

Fakt, mam właśnie urlop, w sensie wolność od harówy zawodowej. Lecz nie jest to jednoznaczne z wolnością od harówy przydomowej. Ciągle zapierniczam i znowu cierpię na permanentny brak wolnego czasu. Nie dodam jednak  smutnego słowa NIESTETY, bo to jest  najczęściej ten rodzaj zapracowania jaki uwielbiam. :)

Bo zajętość jaka jest teraz moim udziałem to spełnienie moich pragnień. Realizuję oto swoje plany. Które są rozliczne. Nader. Do tego stopnia, że już  na początku urlopu wiem, że jeśli uda mi  się wypełnić plan urlopowy choćby w 10% to  będzie mój wielki sukces.

Gdyż czego to ja nie zamierzam zrobić w ten urlop !:)Właśnie, prościej będzie napisać czego nie zamierzam. Wyjechać w ciepłe kraje na dłużej. Nie mamy na to funduszy ni czasu:(

Ogólnie całokształt zajęć zaplanowanych na urlop można określić jednym zdaniem.
Chcę zrobić wielkie, generalne porządki. I w życiu i w domu.

Oraz zająć się przyjemnościami, na które brakowało mi czasu w dni pracujące.
Moje rozliczne hobby czekają, aż się do nich dobiorą me rączki stęsknione.:)


Oraz...  no tak..... planuję  wypocząć:) w tak zwanym międzyczasie:))
W czym pomagają mi dłuższe chwile relaksu w rodzaju tych uwiecznionych na zdjęciu.

Mam nadzieję, że znajdę czas bym Wam o wszystkim podonosić:))





niedziela, 1 lipca 2018

mydło i powidło

czyli  donos skumulowany.

Znowu milczałam długo. Kuźwa:( Dlategotyż  do opowiadania trochę mam. Dlatego tyż tematyka donosów różnorodna. Nader. Niby nic ekstra super intrygującego do napisania nie mam. Co się działo ekscytujące jest tak, szczególnie w retrospekcji, jak opis imienin cioci Zosi i fotorelacja z tego co postawiła na stół do wyżerki. no smacznie i apetycznie, ale dupy nie urywa:)

Więc...
Zacznę może od najciekawszego. Żeby me drogie czytaczki nie przysnęły  już na wstępie. Od wyprawy na kajaki.. O dziwo udała się bardzo. W Zwierzyńcu roztoczańskim, ku wielkiej mej radości dzikie tłumy turystów nie dawały się we znaki. Tak samo jak liczne towarzystwo. Dało się wytrzymać wszystkie wyskoki rozbrykanej młodzieży i dziatwy. Nie nasza osobista ta czereda, więc luzik. Nie my ich wychowywać musimy:) To samo dotyczy tych dorosłych, którym by się przydały lekcje kultury i wychowania do życia wśród ludzi:) Dało się nawet przeżyć warunki noclegowe i żarełko serwowane w zwierzynieckich jadłopodajniach. Żaden grzyb ani salmonella nas nie dopadła:) 

Wypaliło to co było dla mnie najważniejsze:)Na rzece było wspaniale. Pogoda bardzo dopisała.  Żar lal się z nieba, owszem, ale na wodzie upał tak nie doskwiera.  Ludzi dużo, ale tłok nie dawał się we znaki. Płynęło się... płynnie ( hehe). Wybraliśmy trasę mniej uczęszczaną, trudniejszą, więc na rzece był luz.  Gdyby nie mały balast w osobie małżonka roztomiłego  wspominałabym ten spływ tylko wydając z siebie pełne zachwytu ochy i achy. Przez Mareczka doszły też zrezygnowane echy. Niestety, tym razem nie udało mi się płynąć w jedynce i ten wnerwiający facet za mną w łódce psuł mi nastrój ciągłym wymądrzaniem się, robieniem uwag i  zgrywaniem "miszcza" kajakarstwa. Wszystko w przerwach pomiędzy zaciąganiem się papierosami i dudlaniem piwska. Na szczęście gdzieś w połowie trasy udało mi się zmienić partnera. Żeby tak można było w mig i bezboleśnie  czynić w życiu:) Dalej popłynęliśmy ze szwagrem Marka, a zaszczyt pływania z braciszkiem przypadł  jego siostrze rodzonej. Jak się okazało ten odcinek był dla obojga wielką niezapomnianą przygodą:) Która doprowadziła do dwóch wywrotek na odcinku kilku kilometrów:) Przy kolejnym postoju nastąpiła więc druga wymiana partnerów. Chociaż Mareczek mnie po rękach całował, tym razem popłynęłam z jego siostrą, żeby udowodnić niedowiarkom, że ich "wypadki"to nie wina wyjątkowo wywrotnego kajaka, jak twierdziła Gonia, ani beznadziejnej partnerki, jak uważał Marek. Rzecz jasna do następnego postoju dotarłyśmy zgodnie i bez szwanku.
Ja niemal w euforii, bo mój balast siedział cicho i potulnie i nie rozrabiał jak pijany zając.
        Powiadam wam:) Kajakarstwo to jest ten rodzaj aktywnego wypoczynku, który lubię najbardziej. Nic nie sprawia mi takiej frajdy jak wiosłowanie. Kocham to: )Ubóstwiam:) I nigdy nie marnuję okazji na wywijanie wiosłem:)I nie straszne mi żadne towarzystwo, ani warunki pogodowe. Byle płynąć. Był nawet taki czas, kiedy zapragnęłam zachłannie posiadać własny kajak, by w każdą wolną chwilę móc jeździć nad wodę i pływać, pływać:) Na szczęście przeszło mi, po głębokim namyśle. Tak naprawdę tych wolnych chwil zebrałoby się w sumie kilka w roku. Pewnie nie więcej. Się nie opłaca.
To tyle w temacie kajaków. Zdjęć nie przedstawię, bo na kajakach nie robię. Boję się, że zamoczę sprzęt foto. Nawet telefonu na spływ nie biorę. Z tej samej przyczyny.

Po kajakach nastał ukochany przeze mnie okres owocowy.
Jestem zapamiętałym owocożercą i ten czas wspominam z rozrzewnieniem.
Chociaż wiązał się z dodatkową pracą. Nie tylko z rwaniem owoców, ale i z ich przetwórstwem. I wcale nie mam na myśli przeróbki świeżych owoców w przewodzie pokarmowym. Nawet ja, nie pożarłabym  wszystkiego co kupiliśmy i zerwaliśmy z naszej czereśni.:)



Najpierw dojrzewały truskawki,  potem czereśnie. W końcu przyszedł czas przetwórstwa jagódek:) Co prawda innego rodzaju, nie tych czarnych, leśnych borówek, a kamczackich, z jagodowej plantacji.



Mamy już więc zamrażarkę i spiżarnię pełną musu i dżemu truskawkowego, dżemu i konfitur z czereśni i wreszcie musu i konfitur z jagódek kamczackich. Wszystkich specjałów po trochu. Jak to Marek powiada, zrobiliśmy ( małżonek zakręcał słoiki) tego całkiem sporo. Przy dżemie z czereśni pomagała Teściówka, która wpadła w czereśniowy amok, najpierw czyniąc akrobacje nadrzewne przy rwaniu, a potem przerabiając  owoce  w ilościach hurtowych:)
Dużo było przy tym pracy i babraniny, ale w kwestii przetworów jestem tradycjonalistką do bólu. Kupcze słodkości ze słoików nijak się mają do tych własnej roboty. Takie na przykład domowe konfitury. Trzy dni  smażenia, ale jaki efekt. Ambrozja:)

Mam nadzieję, że to nie koniec sezonu na owoce.:))Marzą mi się soki malinowe i powidła śliwkowe i jabłkowe musy :)
no i ślinotoku dostałam:)

Kończę.:)Pora na prawdziwe niebo w gębie, koktail z musu jagodowego, z miodem i maślanką:)


Pozdrawiam, wciąż jeszcze weekendowo:)

poniedziałek, 28 maja 2018

przed weekendem czerwcowym

wspominam ten majowy,

czyli migawki z majówki.



Zebrało mi się na wspomnienia...Ponieważ bo i albowiem gdyż zbliża się z tęsknością wyczekiwany kolejny dłuższy weekend,  który zapowiada się obiecująco. Tym razem będziemy obcować z naturą. Będzie to kontakt w formie aktywnej. Jedziemy na Roztocze.Na kajaki.
Jedyne co mnie lekko niepokoi to fakt, żewyruszamy w nader licznej, niestety niedobranej, więc niedoborowej grupie i w miejsce, które w weekend będzie przeżywać wielkie turystyczne oblężenie.
Nie lubię tłumów, szczególnie na wodzie:(
Nic to... jak będzie czas pokaże. Najważniejsze, że jednak ruszamy dupy z kanapy. Obiecuję, że wycisnę z tego wyjazdu wszystko co w nim najlepsze. Przynajmniej się postaram ze wszystkich sił swoich:)
Poki co, powspominam. Krótko, by Was nie zanudzić. Ani ogromną ilością zdjęć, ani nużącą opowieścią.

Wróciłam myślami i wspomnieniami wspomaganymi fotosami do majówki.

Pierwszy przystanek  wycieczki :
 Świdnica i przepiękny protestancki kościół Pokoju, zabytek wpisany na listę UNESCO. Cudeńko zbudowane w systemie szachulcowym, skromne z zewnątrz, a ociekające barokowym przepychem w środku.


Kościół Pokoju w Świdnicy



Drugi dzień wycieczki to wypad do Drezna.
Mnie osobiście miasto nie powaliło. Głównie dlatego, że nie jestem wielbicielką baroku. Nie lubię tego stylu  w sztuce i architekturze, a Starówka drezdeńska  barokiem stoi.


Widok na Starówkę Drezdeńską 




Wszechobecny barok



Dzień trzeci.
 Jak dla mnie NAJ. Zwiedzanie Miśni i Budziszyna.

Chociaż darowałabym sobie główny punkt programu. Zwiedzanie Muzeum porcelany w Miśni. Dla mnie strata czasu. Ja skupiłabym się na zwiedzaniu samego miasta. Ze szczególnym uwzględnieniem Starego Miasta i Wzgórza Zamkowego. Magicznego i  urokliwego nad wyraz.
Widok na Miśnię ze Wzgórza Zamkowego





Miśnia-w drodze na Stare Miasto

Miśnia

Urokliwe kręte uliczni starej Miśni

i znowu Miśnia- widok na Stare Miasto




Miśnia cd.


Pod koniec dnia Budziszyn.
Miasteczko przepiękne. Szczególnie Stare Miasto i bulwary nad rzeką Sprewą z widokiem na Stare Miasto. Coś przecudnego. Tu z chęcią zostałabym na dłużej.



Budziszyn- Widok na Stare Miasto


cmentarz Serbów Łużyckich w Budziszynie pośród ruin kościoła



Dzień czwarty, ostatni.
Na deserek, w drodze do domku.
Zwiedzanie zamku Czocha.


Zamek Czocha

Zamek Czocha

Na zamku spotkało nas kilka rozczarowań, głównie za sprawą dzikich tłumów zwiedzających. 
Jednak sam obiekt robi  ogromne wrażenie i  mocno polecam odwiedzenie tego miejsca.

Jak widać nie rozgadywałam się.
Krótko i żołnierski był to obchód:)



piątek, 25 maja 2018

szlaban

czyli  embargo na oglądanie telewizji.

Muzą natchniuzą mą  do napisania poniższych wynurzeń i opisania wynaturzeń była v:) Nieporozumieniem związanym z nieprecyzyjnym wyrażaniem się natchniona, przyznam się, że organicznie nie cierpię naszego telepudła.



Dlaczegoż?

Przecież taki piękny, wygięty taki. Elegancko.
I nowoczesny, wielofunkcyjny i bogato wyposażony we wszystkie te funkcje oznaczane literkami i cyframi, o którym znaczeniu najmniejszego pojęcia nie mam.

Dla jakiej przyczyny więc? Ano dla takiej, że oprócz tego, że nie pasuje do klasycznego wystroju wnętrz to psuje nie tylko nastrój pomieszczenia, ale i atmosfery  w domu.

Marek żyć bez telepudła nie może.
I chociaż twierdzi i wygłasza zgodne z prawdą, o zgrozo, deklaracje, że telewizji nie ogląda, to ciągle ma włączony telewizor. Nie zaśnie jak toto nie brzęczy. Kiedy zasypia, co rozpoznaję po przeraźliwym chrapaniu, próbuję cholerstwo wyłączyć spragniona ciszy. Niestety, gdy tylko pudło milknie, M budzi się i z pretensją zapytuje:" co robisz...przecież oglądam." I tak w kółko, niemal noc w noc.
Uzależnienie Marka od oglądania filmów, programów na rozlicznych serwisach jest przerażające. 
Nawet na wakacjach nie może się bez tego obyć.
Moim zdaniem to chore i wcale nie uspokaja mnie fakt, że wiele kobiet,  z którymi o tym rozmawiam, ma z mężem, partnerem, synem(!) podobne przeboje.
Ja nie wiem jak inni obserwujący podobne uzależnienie, ja widzę po Marku, że to go bardzo zmieniło. Na gorsze. Chłopisko ma rozregulowany zegar biologiczny. Nie dosypia, w dzień pokłada się na kanapie i godzinami chrapie, w nocy szlaja się po domu, wyjada z lodówki i kurzy faje za fają narzekając na bezsenność. Mój chłop to telemaniak, z którego pieprzone telepudło wysysa większość energii, z niewielkich już zasobów jakie mu pozostały.

Był taki okres,  doszło do tego, że aby RAZEM spędzać czas miałam wyjście jedyne. Umościć się na swojej kanapie w dziennym i oglądać razem z nim. To była nasza WSPÓLNA rozrywka.

Powiedziałam dość kiedy zauważyłam, że przez podobne praktyki i ja zaczęłam przypominać zwierzę kanapowe. Wieczorne zasiadania na kanapie i wgapianie się w tv weszło mi w nawyk. Seriale, niektóre przyznam świetne na mą zgubę, zaczęły mnie wciągać i wolny czas zabierać. 
No właśnie, kraść mój czas wolny. Którego i tak mam tyle co kot napłakał. Mało,ciągle ZA mało, z dnia na dzień mniej.
Postanowiłam oglądanie rzucić w diabły. Trudno, będę się widywała z mężem przy posiłkach:)))
Postanowiłam mądrze wykorzystywać czas wolny mi dany. Na życie, nie oglądanie cudzego życia.


Telewizji, w sensie programów telewizji publicznej i komercyjnych nie oglądam od bardzo dawna. Czasami z musu, by być w miarę na bieżąco, oglądam newsy na kompie i czytam wiadomości na portalach internetowych. Ale nie robię tego z przyjemnością. Jest coraz gorzej i w polityce i w obyczajówce:( Nie chcę patrzeć na ta ohydę.

Mój kontakt ze światem to najczęściej laptop. Na YouTube oglądam wideoclipy.Bez muzyki nie jestem w stanie egzystować:) Czasami lubię się pośmiać oglądając jakieś zabawne dla mnie skecze. Kabaret Moralnego Niepokoju i Hrabi lubię najbardziej. Z lokalnych, lubelskich kabaretów już chyba wyrosłam. Rzadko bawi mnie Ani Mru Mru, a Smile mnie nigdy nie rozśmieszał.

Ograniczam kontakt z mediami rożnorakimi do minimum.
Na filmy chodzę tylko do kina.
I dobrze mi z tym.




Bardzo dużo czytam.
Zajęłam się tym co lubię robić. 
Mam moc pomysłów i narzekać mogę tylko na jedno.
Mało casu kruca bomba:)