leżę i pachnę

leżę i pachnę

piątek, 24 kwietnia 2015

chleb nasz powszedni

czyli chcieć to móc...
oraz czasami i mi się uda.:)

Niniejszym poniżej chwalić się będę. Tym, że czasami, choć rzadko niestety, udaje mi się wykonać co sobie zaplanuję. Więcej nawet, spełnić marzenie. Małe, bo małe, ale zawsze jakieś.

Marzyłam sobie i obiecywałam takoż, że zacznę własny, domowy chlebuś piec. Podchodziłam do tematu jak pies do jeża, bo mi się wydawało, że to arcytrudne jest. Szczególnie zrobienie zakwasu.

Dlatego najpierw robiłam eksperymenty z pieczeniem chlebka drożdżowego. Szczęście, że uparłam się jak dziki osioł, bo gdybym poprzestała na pierwszych próbach nigdy bym się nie naumiała.:) To co produkowałam mogło zniechęcić:) Moje pierwsze drożdżowe chlebki wyglądem i konsystencją przypominały bardziej kamień:) A smakiem suchar:)

Na szczęście, farta miałam w temacie chlebka, bo z pomocą przyszedł nasz przyjaciel M., Kochany "chłopiec" nie tylko podzielił się z nami swoim zakwasem, ale też zrobił mi szkolenie jak chlebek upiec.
Prawda to, że pierwsze chleby na zakwasie, jakie piekłam ściśle według zaleceń M., wychodziły mi "dziwne" jakieś:) Jakby niedopieczone, mocno mokre i gliniaste.
 Jednak ważne, że załapałam o co chodzi  z pieczeniem chleba i śmiałości nabrałam do doskonalenia techniki wypieku. Potem poszło już z górki.
Czas jakiś dobierałam składniki i proporcje, zmieniałam czas i sposób pieczenia i wreszcie mi się udało.:)
Teraz już piekę chlebuś idealny. To jest dokładnie taki jaki chcę by był. Mój chlebek popisowy jest żytni, z małą 20% domieszką pszennej mąki,  z dodatkiem łuskanych ziaren słonecznika. Z chrupiącą skórką, lekkuchno wilgotny w środku.  Taki najbardziej lubimy z Mareczkiem, więc rzadko zmieniam i eksperymentuję z innymi składnikami. Chociaż gryczany chlebek też jest pyszny. Mniam. No i  śliwkowy.








Upiec chleb to teraz dla mnie jest prościzna. A tak się bałam, że nie dam rady, że polegnę po kolejnej próbie. Wystarczyło się uprzeć i naumieć:)

Świeży, cieplutki chlebuś gości na naszym stole  średnio dwa razy w tygodniu. Z kilograma mąki wychodzą mi dwa bochenki. Chlebek z mniejszej formy prawie zawsze oddajemy komuś w prezencie. Rodzinie, kolegom, sąsiadom. Uwielbiam dzielić się chlebem:)

Chce ktoś skosztować chleba naszego powszedniego ?
A może zakwasu podesłać ?


czwartek, 16 kwietnia 2015

detoks


sobie zrobiłam i zamierzam odtruwanie kontynuować:)
Ten  uskuteczniany za pomocą soku jabłkowo- pomarańczowego, pomocny na ciężar na wątrobie i innych wewnętrznych organach już za mną,



 jeszcze mi pozostało zadanie trudniejsze, odtruwanie z niestrawnych i zalegających w głowie myśli. Ze też nie można równie szybko pozbyć się złego z głowy, jak z układu pokarmowego. Przeczyścić umysł jak się czyści  kichy lewatywą,  wydalić co zalega i  gnije.

Na terapię słowem czas najwyższy. Ale to w strefie bezpiecznej, w nikisferze.




sobota, 11 kwietnia 2015

obiecanki-cacanki


Postanowiłam, że nie będę pisać o swoich planach i obietnicach,  tylko o tym co jest, bądź stało się ciałem. Żadnych zbędnych słów, co nie mają pokrycia w faktach. Bowiem, tak się jakoś składa, że ostatnio moje plany biorą w łeb nader często, o spełnianiu postanowień i dotrzymywaniu obietnic danych sobie nie wspominając.

Czyli blablam o tym, co jest tu i teraz  lub było, minęło. Dawno temu lub dopiero co.

A propos tu i teraz. Ponieważ dzisiaj nie zrobiłam niczego z tego co sobie zaplanowałam, to nie mam właściwie nic do donoszenia. Za to mogę coś pokazać. Wyrosło mi takie coś. Samo z siebie. Samosiejka znaczy. Narcyza trąbkowego, powszechnie zwanego żonkilem.


Jeszcze jeden dowód na wielką siłę  natury.


Niemały musiał być wiatr, co przygnał do nas cebulkę i zakopał w ziemi:)


Przy okazji pykania zdjątek kwiatulcowi znalazłam  wskaźnikową roślinę. Schowała mi się  w trawie i  urosła pośród samosiejnych stokrotek. 



To niepozorne maleństwo znalezione w trawie jest znakiem

....że jakbym miała chęć mogłabym już sadzić ziemniaki:) Dobrze gadam,  Klarciu?


środa, 8 kwietnia 2015

już po...

świętowaniu ...chociaż resztki wielkanocnej atmosfery jeszcze pozostały. 
Trochę ich na parapecie, w wazonach i doniczkach. 







Ale najwięcej.... tych resztek...   w lodówce:) Na skonsumowanie czeka. Ponieważ bo...już tradycyjnie, świątecznego jadła było ZA DUŻO. "Dlategóż" już dni kilka dojadamy frykasy co na świąteczny stół być miały. Boczkami  i wałeczkami tłuszczu  lada dzień nam wyjdzie, jak też się na wątrobie odbije to, że naszym Mamciom znowu odbiło w temacie ilości wypieków.:) One zaszalały, a my do dziś, jutra i pewnie pojutrza ponosić będziemy konsekwencje ich ulegania grzesznym praktykom tuczenia rodziny. 

A jak wiadomo, gdzie grzech tam i pokuta, to nieumiarkowanie w pichceniu i pożeraniu  tego co upichcone karane jest dotkliwie naddatkami figury i  łupaniem w wątrobie.

Obżarta i ociężała witam Was po kolejnym długim milczeniu :) 

Peesam.

Strasznie trudno  mi wrócić do blogowania. Bardzo mało brakowało, że i dzisiaj nic bym nie napisała. Chociaż obiecałam Alusi, że dzisiaj dam głos już na bank. Nie wyskrobałabym nic, bo zaczytałam się zachłannie tym co się u Was działo pod moją nieobecność. Nie jeden raz lektura przyprawiała mnie o opad szczęki  i po tym wnioskuję, że  stanowczo za długo mnie tutaj, na blogosferze, nie było.:)